"Ród smoka" w 2. sezonie dostarcza więcej ognia, krwi i emocjonalnej jazdy bez trzymanki – recenzja
Marta Wawrzyn
16 czerwca 2024, 20:02
"Ród smoka" (Fot. HBO)
"Ród smoka" w 2. sezonie rusza z kopyta, dostarczając widzom znacznie więcej akcji i emocji. To dokładnie taki letni blockbuster, jakiego w tej chwili potrzebujemy – nawet jeśli wiele błędów 1. serii zostaje powtórzonych.
"Ród smoka" w 2. sezonie rusza z kopyta, dostarczając widzom znacznie więcej akcji i emocji. To dokładnie taki letni blockbuster, jakiego w tej chwili potrzebujemy – nawet jeśli wiele błędów 1. serii zostaje powtórzonych.
"Ród smoka" to najbardziej bezpieczny spin-off, jaki można sobie wyobrazić. Miliony widzów pokochały ognistą historię Targaryenów w ramach "Gry o tron", więc HBO, po nieudanej próbie stworzenia czegoś bardziej wysublimowanego, sięgnęło po książkę "Ogień i krew" George'a R.R. Martina i wybrało bardzo konkretny jej wycinek, każąc twórcom zamienić suchą kronikę historyczną, na dodatek opowiadaną przez różne osoby, z różnych perspektyw, nie tylko w spójny serial, ale też w widowisko, które porwie jeszcze więcej milionów. Co ciekawe, to drugie udało się w 1. sezonie znacznie lepiej niż to pierwsze – miliony dały się porwać, nawet jeżeli serial wyszedł taki sobie.
Ród smoka sezon 2 – serialowy megahit HBO powraca
Dziś jednak nie będę bardzo narzekać na to, że "Ród smoka" jest tym, czym jest, i za nic nie chce być czymś więcej – to się nie zmieniło w 2. sezonie, którego połowę, czyli cztery odcinki, miałam okazję zobaczyć przedpremierowo – ponieważ autentycznie się z tego powrotu cieszę. Po miesiącach serialowego postu spowodowanego strajkami, po przesunięciu takich premier, jak "Stranger Things" czy "Wednesday", wreszcie będziemy mieli przyjemność spędzić dwa miesiące z blockbusterem niemal idealnym.
2. sezon "Rodu smoka", z pierwszymi starciami Tańca Smoków, to rozrywka totalna w najbardziej masowym wydaniu, jakie sobie można wyobrazić. A przy tym to wciąż "nie telewizja, to HBO" (nie mylić z tworem o nazwie Max), co oznacza, że jest krwawo, brutalnie i zdecydowanie nie dla całej rodziny (choć i tak całe rodziny serial obejrzą).
Jak pewnie pamiętacie – a jeśli nie, to tutaj znajdziecie streszczenie 1. sezonu "Rodu smoka" – debiutancka seria prequela "Gry o tron" zakończyła się w dramatycznym momencie. Po śmierci króla Viserysa (Paddy Considine) w Królewskiej Przystani Zieloni posadzili na tronie swojego króla, Aegona II (Tom Glynn-Carney), podczas gdy w Smoczej Skale Czarni ukoronowali na królową Rhaenyrę (Emma D'Arcy), namaszczoną na następczynię przez swojego ojca. Oba stronnictwa zaczęły szykować się do wojny i wysyłać swoich posłańców, zabiegając o poparcie możnych rodów. W ten sposób w Końcu Burzy spotkali się ze sobą dwaj nienawidzący się kuzyni – syn Rhaenyry, Lucerys (Elliot Grihault), i syn Alicent, Aemond (Ewan Mitchell). Chłopcy stracili kontrolę nad smokami w przestworzach, Luke zginął i bum – mamy wojnę w pełnej krasie.
No dobra, jak przekonacie się po 1. odcinku, do pełnej krasy jeszcze przez chwilę będzie trochę brakowało. Na początku 2. sezonu "Ród smoka" stawia raczej na wielkie knucie, opracowywanie strategii i kolejne bolesne w skutkach "pomyłki", niż na faktyczną wojnę na polu bitwy. Dwa pierwsze odcinki, a zwłaszcza premierowy, "Syn za syna", budzą mieszane uczucia, ponieważ ustawianie pionków na szachownicy się przewleka, a widz wypatruje już przyspieszenia akcji i trudno go winić, że się nudzi, zwłaszcza jeśli zna oryginał. Scena, która dała tytuł 1. odcinkowi, niby jest prosto z książki, ale nie do końca – trochę ją zmieniono, trochę inaczej rozłożono akcenty i w efekcie dostaliśmy złagodzoną, rozwodnioną wersję czegoś, co u Martina samym suchym opisem robiło większe wrażenie. Być może twórcy, którzy co jakiś czas głośno się dziwią, czemu publika tak kocha Daemona (Matt Smith), jednak nie chcą, byśmy go kochać przestali.
Ród smoka sezon 2 – Matt Smith i inne ogniste występy
W pierwszych dwóch odcinkach główni bohaterowie spędzają dużo czasu na snuciu się, przyglądaniu się mapom i zakulisowych rozmowach, a co jakiś czas pojawia się na ekranie ktoś, kto domaga się szybszego podjęcia działań – zarówno po stronie królowej Rhaenyry, która na dzień dobry gdzieś znika, jak i w Królewskiej Przystani. W przypadku Czarnych do akcji pali się przede wszystkim Daemon, któremu przeciwstawia się nie tyle nieobecna Rhaenyra, co Rhaenys (Eve Best), tutejsza ostoja zdrowego rozsądku.
Z kolei u Zielonych zarysowuje się potencjalny konflikt niecierpliwego dzieciaka, który zasiadł na Żelaznym Tronie, z jego matką, Alicent (Olivia Cooke), i dziadkiem, Ottonem (Rhys Ifans). Swoje pomysły mają też Aemond i ser Criston Cole (Ewan Mitchell), których od Aegona odróżnia to, że dążąc do przerwania ogólnej bezczynności, na spokojnie opracowują taktykę działań wojennych. Aegon tymczasem uważa, że wystarczy mieć większego smoka i go użyć. W tym miejscu warto zauważyć, że pośród licznych fenomenalnych występów w "Rodzie smoka" Tom Glynn-Carney w 2. sezonie znajduje wiele sposobów, aby się wyróżnić, pokazując całą dzieciakowatość granego przez siebie króla. Aegon, przy całej swojej niedojrzałości i zwykłej głupocie, bardzo szybko przemienia się w postać znacznie bardziej złożoną niż Joffrey z "Gry o tron" – tamten był podłym, okrutnym bachorem i tyle – i zaskakująco dobrze się go ogląda.
Ogólnie "Ród smoka" to serial niesiony ognistymi występami swojej obsady. Owszem, showrunner Ryan Condal i jego scenarzyści wiele rzeczy robią dobrze, jeśli chodzi o poprawianie Martina i uzupełnianie luk z książki. Ale postacie, z wyjątkiem dwóch, trzech głównych, nawet na tym etapie wydają się płaskie i mają po dwie cechy na krzyż. Jeśli emocjonujemy się tym, co się z nimi dzieje, to w dużym stopniu jest to zasługa tego, co wyprawiają na ekranie takie osoby, jak Cooke, D'Arcy i Smith, ale też fantastyczna Eve Best – siła spokoju! – oraz młodsza obsada, na czele właśnie z Glynnem-Carneyem i Ewanem Mitchellem, w 2. sezonie jeszcze cudowniej bawiącym się postacią Aemonda. Ta obsada to największy skarb "Rodu smoka" i duża część powodu, dla którego ekscytujemy się losami tych ledwie naszkicowanych bohaterów.
Jeśli więc można mówić o emocjonalnej jeździe bez trzymanki – a są takie momenty, że rzeczywiście można – to najpierw doceniłabym za to aktorów i to, jak pięknie idą na całość, z jednowymiarowych charakterów tworząc charyzmatycznych łotrów i antybohaterów, a dopiero potem scenarzystów, którzy od początku woleli bezpieczne rozwiązania i po odniesieniu przez serial sukcesu wciąż głównie na takie stawiają.
Ród smoka sezon 2 – jak wypadają nowe odcinki serialu?
O tym, że "Ród smoka" to królestwo bezpiecznych rozwiązań, można przekonać się np. przy okazji hajpowanego wątku z Daemonem. Tę historię zapowiadano jako mocno pokręconą i porównywano do "Lśnienia". I tak, jest dość upiornie. Dosłowne ciemności, zacinający deszcz, dziwne sny i koszmary na jawie Daemona, tajemnicza mieszkanka zamczyska, którą ten spotyka – motywów w stylu horroru nie brakuje, a jednocześnie aż chciałoby się zobaczyć coś więcej, bardziej, mroczniej. "Ród smoka" nawet jeśli szaleje, to wciąż są to szaleństwa zamknięte w mainstreamowych ramach – jak gdyby obawiano się, że pójście krok dalej grozi utratą części publiki. To nigdy nie był serial, który cokolwiek ryzykował, a horror z Daemonem, będąc jednym z ciekawszych pomysłów, niestety pokazuje też, jak trudno jest twórcom wyjść poza znajomy teren.
Jest taki uroczy moment w 2. sezonie "Rodu smoka", kiedy przedstawiciele dwóch pomniejszych rodów skaczą sobie do gardeł – oczywiście jedni są za Rhaenyrą, drudzy za Zielonymi. Daemon myli się, próbując zidentyfikować, kto jest kim, a kiedy zostaje poprawiony, oznajmia lekceważąco: "Kto by to pamiętał?". Niestety, podobnie jest z całą grupą bohaterów serialu, którzy pojawiają się tylko po to, aby zrobić swoje i zniknąć z ekranu. Zapomniany syn Alicent, jej brat, młodsze dzieci Rhaenyry – no niby są, ale kto by ich pamiętał? Nie da się ukryć, że jest wrażenie, iż Condal i spółka nie zawsze robią najlepszą możliwą robotę, wrzucając do akcji kolejne postaci, które ledwie kojarzymy i każąc nam się nimi przejmować. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę charakter materiału źródłowego, być może jednak oglądamy najlepszy serial, jaki mógł powstać.
Koniec końców najlepiej wypada więc to, po co większość z nas tu przyszła – smocza wojna. Możemy sobie powtarzać, że jest świetnie, kiedy Alicent knuje z Larysem (Matthew Needham) albo kiedy Rhaenyra i Daemon próbują rzeczywiście zajrzeć w głąb swojej poplątanej relacji – i do pewnego stopnia będzie to prawda. Ale prawdziwa jazda bez trzymanki, także ta emocjonalna, zaczyna się, kiedy na ekran wjeżdżają pierwsze sceny batalistyczne i starcia smoczo-smocze. Widać rozmach, widać pracę speców od CGI, widać gigantyczny budżet, o jakim "Gra o tron" na tym etapie mogła tylko marzyć. Nie umniejszając nic intrydze, do pewnego stopnia ograniczanej książką, widowiskowe smocze bitwy to jest "Ród smoka", o jaki od początku nam chodziło.
Niezależnie od wszystkich wad "Rodu smoka", dobrze mieć go z powrotem po dwóch latach przerwy. Tak, ten serial ma swoje problemy, ma słabsze momenty, a jego bohaterom może być daleko do Daenerys, Tyriona i Cersei. Ale kiedy jest wielki, to rzeczywiście jest wielki, tak jak jego znakomity poprzednik. I kiedy chce, aby o nim mówiono, to rzeczywiście potrafi sprawić, aby o nim mówiono. Przed nami fantastyczne lato serialowe – dzieci będą się nudzić, dorośli będą płakać po umierających smokach (nie ma bardziej emocjonalnych scen niż te, w których śmierć ponoszą gady z CGI), a Matt Smith od czasu do czasu cynicznie to wszystko skomentuje. Zapnijcie pasy, przyszykujcie tonę popcornu i czekajcie na podniebne bitwy. Mimo wszystko – warto.