"House of Lies" (2×12): Przestroga dla egoistów
Nikodem Pankowiak
10 kwietnia 2013, 21:04
"House of Lies" zaliczyło bardzo nierówny sezon. Bywało świetnie, bywało fatalnie. Na całe szczęście żegna się z nami w dobrym stylu, dającym nadzieję, że nie jest to jeszcze stracony serial.
"House of Lies" zaliczyło bardzo nierówny sezon. Bywało świetnie, bywało fatalnie. Na całe szczęście żegna się z nami w dobrym stylu, dającym nadzieję, że nie jest to jeszcze stracony serial.
Są ludzie, którzy myślą tylko o sobie, a ich cały świat kręci się jedynie wokół własnych potrzeb. Ten opis jak ulał pasuje do bohaterów "House of Lies". W hierarchii cynicznych kłamców robiących wszystko tylko i wyłącznie dla własnych korzyści najwyżej znajduje się on – Marty Kaan. Jednak nawet gdy jesteś na szczycie, coś może spaść ci na głowę. W tym wypadku jest to kilka ciosów od wściekłego klienta oraz tort weselny.
Zacznijmy jednak od początku. Wielka czwórka pracująca w Galweather-Stern ustawia się do zdjęcia, a my od razu widzimy, że każde z nich jest poirytowane. Błysk flesza i… Powrót do przeszłości. Po kolei obserwujemy historię każdego z bohaterów, co wyjaśnia nam powody ich nastroju. Trzeba przyznać że w przeciągu jednego odcinka relacje w grupie wywróciły się do góry nogami. Na tym wszystkim najbardziej stracił Marty, od którego odwrócili się przyjaciele i pracownicy w jednym. Facet spieprzył sobie stosunki z nimi do tego stopnia, że nawet Jeannie odwróciła się od niego plecami w kilka chwil po tym, jak wyznała mu miłość.
Muszę przyznać, że po tym co zobaczyłem w zeszłym tygodniu, nie spodziewałem się już niczego dobrego. Tymczasem twórcy zaskoczyli mnie bardzo pozytywnie. Co prawda humoru w "House of Lies" ostatnimi czasy nie doświadczamy praktycznie wcale, jednak bez problemu przeszedłem nad tym do porządku dziennego, ponieważ sam odcinek trzymał w napięciu. Już wcześniej mogliśmy domyślać się, że swoimi działaniami Marty doprowadzi siebie i resztę ekipy do zguby, ale ostatecznie okazało się, że największym przegranym jest on. Owszem, ktoś mógłby powiedzieć, że nie można mówić o porażce, gdy facet otwiera własny biznes i może liczyć na własnych klientów. Spójrzcie jednak na minę jego ojca w jednej z ostatnich scen… Nawet on wie, że jego syn został sam.
Marty za wszelką cenę próbował wydostać się ze świata Galweather-Stern, miał dość ciągłych gierek i martwienia się o własny tyłek. Postanowił rozegrać ostatnią wielką grę i odejść, być wreszcie na swoim. Niestety był tak zapatrzony we własny cel, że nie zauważył nadciągającego sztormu. Właściwie wszystko, co mogło pójść nie tak, zwaliło mu się na głowę niczym fala tsunami. Doug wreszcie zaczął dostrzegać własną wartość i stwierdził, że stać go na coś więcej niż bycie pomagierem swojego mentora. Clyde stwierdził, że nie zamierza dalej marnować się u boku Marty'ego, gdy ten niweczy wszystkie jego starania. A Jeannie… No cóż, wyznać facetowi miłość i usłyszeć w odpowiedzi coś takiego… Nawet ona by się załamała.
Zapewne każdy cieszyłby się, prowadząc tak świetnie prosperujący biznes. Jednak nieważne, jak utalentowany jesteś, potrzebujesz kogoś, kto ci w tym pomoże. Marty chyba zdaje sobie z tego sprawę, jednak mimo to do błędu potrafi przyznać się jedynie przed samym sobą. Żal mi tego gościa, rozpoczął swój własny marsz po zwycięstwo i już na starcie stracił niemal wszystko. Czekam na 3. sezon i próbę odbudowy wszystkiego, co runęło.