"Moja lady Jane" to urocza historyczna zgrywa w fantastycznej oprawie – recenzja serialu Prime Video
Marta Wawrzyn
27 czerwca 2024, 18:25
"Moja lady Jane" (Fot. Amazon Prime Video)
Na Amazon Prime Video debiutuje "Moja lady Jane", historyczny komediodramat z epoki Tudorów, skierowany do młodszej widowni. Czy warto oglądać serial?
Na Amazon Prime Video debiutuje "Moja lady Jane", historyczny komediodramat z epoki Tudorów, skierowany do młodszej widowni. Czy warto oglądać serial?
"Niepoważnych", rewizjonistycznych produkcji historycznych w ostatnich latach było mnóstwo, w tym kilka świetnych. Coraz trudniej jest powiedzieć cokolwiek nowego i próbować stawać w szranki z takimi arcydziełami gatunku, jak filmowa "Faworyta" czy serialowa "Wielka". Jakie granice zostały tu jeszcze do przełamania, skoro oglądaliśmy już nawet Czarnobrodego romansującego z mężczyzną w pirackiej komedii "Nasza bandera znaczy śmierć"? A jednak – na scenę właśnie wkroczyła "Moja lady Jane", młodzieżowy miks komediodramatu kostiumowego z fantasy, który niekoniecznie może przełamuje granice, ale zachwyca świeżością i bezpretensjonalnym humorem.
Moja lady Jane – o czym jest serial Amazon Prime Video?
Zanim dojdziemy do odpowiedzi na pytanie "Jakim cudem?", zacznijmy od krótkiego wprowadzenia. Koncept jest bowiem tak dziwny, że to właściwie nie mogło się udać. A jednak udało się i nie jest to przypadek, bo "Moja lady Jane" oparta jest na książce trójki autorek – Cynthii Hand, Brodi Ashton i Jodi Meadows – które dekadę temu wzięły na tapet historię Jane Grey, angielskiej "dziewięciodniowej królowej" z 1553 roku. Powieść zdobyła spore grono fanów i niezłe recenzje, a serial Prime Video jej dorównuje.
Jane Grey, inteligentna, oczytana dziewczyna, która podobno władała biegle kilkoma językami, wylądowała na tronie jako nastolatka, trochę przypadkiem, po swoim kuzynie Edwardzie VI, który przekazał jej sukcesję zamiast swojej siostrze, Marii. Jak to z kobietami Tudorów bywało, Jane długo nie utrzymała swojej pozycji ani korony, została uwięziona i ścięta, a władzę po niej przejęła właśnie Maria, która ciężko zapracowała na przydomek Krwawej. Po 16-latce, którą żądni władzy Tudorowie brutalnie zamordowali razem z mężem, Guildfordem, zostały legendy i słynne płótno "Egzekucja lady Jane Grey", gdzie widzimy praktycznie dziecko w białej sukni, z zawiązanymi oczami próbujące wymacać pieniek, żeby złożyć na nim słodką główkę tuż przed śmiercią.
Autorki książki, nie będąc fankami takiego traktowania kobiet, zapytały: "A co by było, gdyby?" i napisały własną, mocno pokręconą i bardzo współczesną wersję całej historii, w której Jane nie umiera, a jej mąż okazuje się… koniem. Bardzo przystojnym, dodajmy. Koński – a właściwie zmiennokształtny – mąż to jednak tylko część tego szaleństwa.
Akcja "Mojej lady Jane" rozgrywa się w alternatywnej rzeczywistości, która łączy w sobie romantyczną opowieść rodem z "Bridgertonów" z klasycznym fantasy, humorem jak z Monty'ego Pythona i czystym obłędem. Anglię Tudorów w tej wersji obok ludzi zamieszkują ewianie (czyli zmiennokształtne istoty, mogące przeobrażać się w zwierzęta), król Edward (Jordan Peters, "Gangi Londynu") umiera tylko "na niby", a Jane (Emily Bader, "Czarodziejki") razem z Guildfordem (Edward Bluemel, "Obsesja Eve") przeżywają najbardziej szalone przygody, usiłując umknąć przed własnym losem.
Moja lady Jane – kostiumowa zgrywa z epoki Tudorów
Ośmioodcinkowy serial (widziałam przedpremierowo cały sezon) opowiada, w rytm, a jakże, współczesnych przebojów pełną energii historię nastoletniej rebeliantki, która od początku zapowiada, że będzie żyć według własnych zasad – i do pewnego stopnia jej się do udaje, choć zamążpójścia za Guildforda nie unika. Ale jeśli spojrzeć na los jej siostry, (Isabella Brownson, "Napoleon"), w sumie mogła jej się trafić gorsza partia. "Moja lady Jane", jak wiele opowieści tego typu, zawiera zmarłego ojca, dominującą, lecz zaradną matkę (Anna Chancellor, "Cztery wesela i pogrzeb"), która chce tylko ułatwić córkom życie, próbę ucieczki Jane przed ślubem i inne klasyczne składowe.
To, co jest trochę mniej klasyczne, to, że Jane i wiele innych postaci, będąc wrzuconymi w świat XVI-wiecznych reguł i konwenansów, myśli tak jak współcześni ludzie, między parą, która zaczyna od szczerej nienawiści, szybko rodzi się płomienne uczucie, a całość rozgrywa się w pomysłowo stworzonym świecie, gdzie wydarzenia komentuje narrator równie czarujący jak ci z "Jane the Virgin" albo "Jeszcze nigdy…". "Moja lady Jane", będąc młodzieżową w gruncie rzeczy historyjką, jest tak fajnie napisana i tak błyskotliwie zagrana, że szczerze mogą się na niej pośmiać widzowie w każdym wieku – a i wkręcenie się w ten serial prawdopodobnie nie będzie aż tak ciężkim grzechem.
Zwłaszcza że porąbany koncept pięknie zamieniają w coś prawdziwego, żywego i emocjonalnego aktorzy. Bader i Bluemel są cudowną parą kochanków, Chancellor błyszczy jako mamuśka, a w obsadzie jest jeszcze m.in. fantastyczna Kate O'Flynn ("Ogrodnicy") w roli krwiożerczej Marii Tudor, Dominic Cooper ("Preacher") jako jej pomagier, lord Seymour, Robyn Betteridge ("Willow") jako mała Margaret czy Máiréad Tyers ("Nadzwyczajna") jako Susannah, pokojówka i przyjaciółka Jane. Tam, gdzie scenariusz twórczyni serialu, Gemmy Burgess (trylogia "Brooklyn Girls"), nie daje rady – albo pęka w szwach od nadmiaru atrakcji – sprawę ratują aktorzy, szarżując aż miło.
Moja lady Jane – czy warto oglądać młodzieżowy serial?
No dobrze, a jak "Moja lady Jane" wypada na tle najlepszych seriali, w których główną atrakcją jest historyczna zgrywa? Z pewnością to nie druga "Wielka", "Dickinson" czy "Nasza bandera znaczy śmierć". To po prostu nie jest produkcja tego kalibru, ale też trudno, żeby nią była, opowiadając młodzieżową historię i opierając się na niezliczonych schematach z romansem "od nienawiści do miłości" na czele. To raczej serial z półki z napisem "guilty pleasure", ale tak uroczy i błyskotliwy, że trudno mu się oprzeć.
Oczywiście, kiedy w 2016 roku wyszła książka "Moja lady Jane", było to coś znacznie bardziej przełomowego niż dzisiaj. Dzisiaj mamy takie historyczne zgrywy, różnorodne obsady, feministyczne bohaterki i rockową muzykę w dramatach kostiumowych jak telewizja długa i szeroka. Mimo to ten konkretny miks urokliwego romansu z nie znającym granic humorem i dodatkiem fantastyki ma w sobie coś świeżego, a i fakt, że w roli głównej występuje mało znana aktorka, raczej pomaga niż przeszkadza.
Podobnie jak recenzowana ostatnio przeze mnie "Ziemia kobiet" z Evą Longorią, "Moja lady Jane" to lekka, łatwa i przyjemna propozycja na lato, a czasem także coś więcej. Emmy nie zdobędzie, niczyjego życia nie odmieni, ale co się pośmiejecie, to wasze.