"Spartakus" (3×10): Cineri gloria sera venit
Michał Kolanko
15 kwietnia 2013, 21:02
To już koniec. Po trzech sezonach (i jednym prequelu) historia Spartakusa się zakończyła. Czy warto było czekać na na finał, skoro i tak wiadomo było, że powstanie przeciwko Republice skończyło się klęską? Zdecydowanie tak.
To już koniec. Po trzech sezonach (i jednym prequelu) historia Spartakusa się zakończyła. Czy warto było czekać na na finał, skoro i tak wiadomo było, że powstanie przeciwko Republice skończyło się klęską? Zdecydowanie tak.
"Spartakus" był serialem kojarzonym na początku dzięki trzem rzeczom. Pierwsza to komiksowa przemoc. Druga – seks rodem z filmów soft porno. Trzecia – rażące, sztuczne dekoracje, bez żadnego porównania z kunsztownymi tłami np. w "300" Zacka Snydera. "Spartakus" był uznawany za tańszą, prostacką wersję klasycznych filmów o Rzymie, popkulturowy miks bez żadnych ambicji, którego nie da się w żaden sposób postawić obok wyrafinowanego "Rzymu" produkcji HBO/BBC.
Czy ostatni, epicki sezon z podtytułem "Wojna potępionych" zmienił ten stereotyp? Tak, "Spartakus" w ostatnich odcinkach przełamał wizerunek bezsensownej jatki, i stał się czymś więcej. Zwłaszcza ostatni odcinek – z bitwą na ogromną skalę o dużą stawkę, której nie powstydziłoby się Hollywood, to najlepszy dowód na to, że ten serial nie był wcale tak banalny, jak mogłoby się wydawać. Silne echa "Gladiatora", a nawet filmów takich jak "Braveheart" (ostatnia mowa Spartakusa) były bardzo widoczne
Ostatni odcinek to godne zakończenie całej historii, która toczyła się przez trzy sezony (i jeden prequel, wymuszony ze względu na chorobę i śmierć Andy'ego Whitfielda). Historia Spartakusa jako projektu telewizyjnego nie była prosta. Zmiana aktora w głównej roli w zasadzie to rzecz bez precedensu. Liam McIntyre powoli budował "swojego" Spartakusa. W ostatnich odcinkach trzeciego sezonu ogromna skala wydarzeń i epickie bitwy z udziałem tysięcy ludzi bardzo służyły temu aktorowi.
McIntyre jako przywódca rebelii sprawdzał się dużo lepiej niż w sezonie drugim. Jego relacja z Markiem Krassusem (Simon Merrells) była jednym z najmocniejszych punktów całego sezonu. Zasadzki, pułapki, podstępy, emocje, nienawiść, walka o władzę i zmagania z politycznym przeznaczeniem – to wszystko w tej relacji było. Krassus od pierwszego odcinka przykuwał uwagę i z godziny na godzinę stawał się jednym z najmocniejszych punktów całego serialu. Nawet irytujący na początku syn Krassusa, Tyberiusz (Christian Antidormi), i jego historia rozwijały się całkiem dobrze przez cały sezon.
Zastrzeżenia można mieć jedynie do postaci Cezara. Jednak bohater, którego wykreował Ciarán Hinds w "Rzymie", bardzo trudno zapomnieć. Po stronie rebelii niemal wszystkie konflikty rozpoczęte jeszcze w sezonie pierwszym – zwłaszcza Kriksosa (Manu Bennett czyli Slade Wilson z "Arrow") i Spartakusa – znajdują satysfakcjonujący, chociaż tragiczny koniec.
Finał był wyjątkowym widowiskiem także ze względu na efekty specjalne. Już we wcześniejszych odcinkach szerokie plany i spojrzenia na bitwy z lotu ptaka były czasami stosowane. Twórcy serialu nie żałowali budżetu na F/X. Można się zastanawiać, jak wyglądałaby "Gra o tron", gdyby HBO chciało częściej stosować metody ze "Spartakusa", które systematycznie dopracowywano w kolejnych sezonach. Gigantyczne starcia końcowych odcinkach serialu, a przede wszystkim to w odcinku "Victory", dodały niezbędnego rozmachu do serialu. Nie wszystkie efekty były perfekcyjne – ale i tak dawały wrażenie, że to filmowy poziom.
Koniec jest na tyle zręcznie poprowadzony, że nie tylko spina klamrą trzy sezony (i prequel), ale także pokazuje ostatecznie, iż "Spartakus" to nie tylko seks i przemoc. "Victory" to odcinek, który śmiało może konkurować z niektórymi epickimi filmami kinowymi. Stacji Starz udało się wyprodukować serial, który przez lata był motorem napędowym całej sieci i w przeciwieństwie do "Rzymu" nie został skasowany po dwóch sezonach. Dlatego też ten serial zapewne przejdzie do historii telewizji jako bardzo udany projekt rozrywkowy. To najlepszy symbol nowych możliwości, jakie daje to medium, chociaż jest utrzymany w innym stylu niż produkcje zwykle wymieniane jako kluczowe dla telewizyjnego "złotego wieku".
Problemem "Spartakusa" przez wszystkie sezony było także to, że zakończenie historii buntu przeciwko Republice było znane od początku. Trochę jak w "Gwiezdnych wojnach", gdy wiadomo było, jak skończą się prequele, tajemnicą pozostawało tylko, jak to zostanie pokazane. Twórcy serialu wybrnęli z tego kłopotu bez problemu.
Koniec jest godny dla postaci, które polubiliśmy, od Spartakusa po Gannikusa, jak też możliwy do przyjęcia z punktu widzenia historycznego. Rebelianci zostają ukrzyżowani wzdłuż Via Appia, Spartakus umiera (Rzymianie nie odnajdują jednak jego ciała), a Krassus, Cezar i Pompejusz znajdują się na ścieżce ku I triumwiratowi. Jednak niektórym buntownikom udaje się uciec. To wszystko tworzy swego rodzaju happy end, chyba jedyny możliwy w tych warunkach. Filozoficzne pytania o wolność, przeznaczenie – widoczne zwłaszcza w finałowej rozmowie Spartakusa i Krassusa – dodają nowego wymiaru serialowi, który na początku traktowany był jako śmieciowa rozrywka. "Spartakus" rozrósł się w skali, ale na tyle naturalnie, że nie przestał być dobrym serialem.
"Cineri gloria sera venit" – to rzymskie przysłowie mówi, że sława przychodzi dla zmarłych za późno. Spartakus był legendą już za życia, symbolem oporu przeciwko tyranii. Twórcy serialu, który był przede wszystkim dobrą rozrywką, potrafili to pokazać. I między innymi dzięki temu tę produkcję będzie się wspominać jeszcze bardzo długo.