"The Carrie Diaries" (1×13): Buzi na do widzenia
Marta Wawrzyn
22 kwietnia 2013, 18:47
Odcinkiem "Kiss Yesterday Goodbye" zakończył się 1. sezon "The Carrie Diaries". Miejmy nadzieję, że to buzi na do widzenia, a nie na pożegnanie.
Odcinkiem "Kiss Yesterday Goodbye" zakończył się 1. sezon "The Carrie Diaries". Miejmy nadzieję, że to buzi na do widzenia, a nie na pożegnanie.
"The Carrie Diaries" niestety wydaje się jednym z pewniaków do odstrzału, jest więc bardzo prawdopodobne, że to moja ostatnia szansa, by napisać (wiem, z dużym opóźnieniem) o tym sympatycznym serialu. Co się zmieniło od czasu, kiedy entuzjastycznie pisałam o jego starcie? Trochę się zmieniło.
Przede wszystkim okazało się, że "The Carrie Diaries" to produkcja nierówna. Niemal każdy odcinek miał dobre momenty i fatalne momenty. Nie wszyscy aktorzy wypadali przekonująco w swoich rolach, nie wszystkie wątki były tak samo interesujące. Fatalnie oglądało mi się większość scen z Mattem Letscherem, serialowym tatą panien Bradshaw, w trakcie sezonu znikła też moja początkowa sympatia do Mouse. Sympatyczna kujonka stała się zbyt przerysowana, a jej związek z Westem okazał się wielkim niewypałem.
W ogóle odnoszę wrażenie, że serial w drugiej połowie sezonu jednak stracił trochę uroku. Niby to wciąż te same kolorowe lata 80., niby wciąż muzyka i ciuchy były świetne, ale przeżywanie razem z Carrie po raz któryś z kolei rozstania z Sebastianem nie było dla mnie specjalnie ekscytujące. Wiem, wiem, duża Carrie zachowywała się dokładnie tak samo – strasznie kombinowała i przejmowała się głupimi drobiazgami w związkach z facetami, i dlatego ciągle zostawała na lodzie. Nie zmienia to jednak faktu, że co za dużo, to niezdrowo. Kydshaw nie było tak fajne, jak wydawało się na początku, że będzie.
To, co niezmiennie mi się w "The Carrie Diaries" podobało, to Manhattan we wszelkich odmianach. Chętnie bym zobaczyła Carrie i Walta po lecie spędzonym w lofcie Larissy. Zwłaszcza Walt z odcinka na odcinek stawał się coraz ciekawszą postacią. Kiedy Maggie wrzeszczała na niego w szkolnej stołówce, że jest homo i że się nim brzydzi, trudno było nie stać po jego stronie. Chciałabym zobaczyć, jak wyglądało w latach 80. "wychodzenie z szafy", nawet jeśli to, co serwuje "The Carrie Diaries", specjalną głębią nie grzeszy. Chciałabym zobaczyć szczęśliwego Walta z facetem. Scena pocałunku z Bennetem była przesympatyczna i chcę tego więcej.
Chciałabym też jeszcze zobaczyć księżniczkę z Ghany, Larissę, która uważa, że ludzie potrafią być szczęśliwi tylko przez chwilę, a potem szukają czegoś więcej. Po finale to dla mnie jedna z najciekawszych, jeśli nie najciekawsza postać "The Carrie Diaries". Jej wpływ na sposób myślenia Carrie niewątpliwie był duży, a sceny, w których uczyła swoich prawd o życiu 17-latkę z Connecticut, należały do najlepszych w serialu.
Po finale trochę bardziej lubię Mouse, której randka z przedstawicielem "chińskiej arystokracji" wypadła całkiem zabawnie. Nie znoszę za to Maggie, która, owszem, jest biedna i zagubiona, ale przede wszystkim bezmyślna i samolubna. Nie bardzo sobie wyobrażam, żeby Carrie miała się z nią pogodzić w kolejnym sezonie, nie chciałabym też powrotu panny Brawdshaw w ramiona Sebastiana. Po prostu nie zostało tu już nic ciekawego do opowiedzenia.
Choć finał oglądało mi się całkiem przyjemnie i bardzo bym chciała zobaczyć dalsze przygody nastoletniej Carrie Bradshaw, to jednak sobie myślę, że prawie pewną informację o zakończeniu "The Carrie Diaries" przyjmę bez większego żalu. Owszem, będzie mi brak tej lukrowanej bajeczki o czasach, które nie wrócą. Będzie mi brak muzyki z lat 80., kolorowych torebek i spódniczek, i szpilek. Będzie mi brak Larissy, Walta i młodej Carrie, zachowującej się często zaskakująco identycznie co dorosła. Będzie mi brak jej siostry Dorrit, która przeszła dużą metamorfozę od wściekłego na cały świat dziewczęcia do małej kobietki, dokonującej pierwszych dorosłych wyborów. Będzie mi brak Donny Ladonny, z którą nawet nie dano nam się porządnie pożegnać.
Ale lista rzeczy, których nie będzie mi brak, niestety też jest długa.