"Latawiec: W pytkę!" to kolejna udana podróż do świata znanego z "Harley Quinn" – recenzja serialu
Nikodem Pankowiak
28 lipca 2024, 12:12
"Latawiec: W pytkę!" (Fot. Max)
Animacja dla dorosłych, także w wydaniu superbohaterskim, wciąż ma się dobrze, a "Latawiec: W pytkę!" jest tego kolejnym dowodem, który choć na chwilę pozwoli wam zapomnieć o tęsknocie za "Harley Quinn".
Animacja dla dorosłych, także w wydaniu superbohaterskim, wciąż ma się dobrze, a "Latawiec: W pytkę!" jest tego kolejnym dowodem, który choć na chwilę pozwoli wam zapomnieć o tęsknocie za "Harley Quinn".
"Latawiec: W pytkę!" (oryginalny tytuł to "Kite Man: Hell Yeah!") jest spin-offem, który powstał na bazie popularności animowanej "Harley Quinn" na platformie Max. Za jego sterami zasiadło dokładnie to same trio, co w przypadku produkcji o Harley – Patrick Schumacker, Justin Halpern i Dean Lorey. Jeśli więc oglądaliście tamten serial, wiecie dokładnie, czego można się spodziewać. "Latawiec: W pytkę!" nie jest bowiem żadną rewolucją, a jedynie rozwinięciem – udanym – tego znanego nam już świata.
Latawiec: W pytkę – o czym jest serial animowany DC?
Latawca, aka Kite Mana (Matt Oberg), którego poznaliśmy już w "Harley Quinn", spotykamy tym razem w trudnym momencie jego życia – chciałby rozwijać swoją "karierę" jako superzłoczyńca, jednakże idzie mu to wyjątkowo opornie – dostaje łomot od nastolatek, kolejne akcje kończą się niepowodzeniem, a jego notowania wśród prawdziwych złoczyńców, takich jak Lex Luthor (Lance Reddick, "Fringe", który zdążył nagrać wszystkie swoje kwestie przed śmiercią), są na wyjątkowo niskim poziomie. Gdy pojawia się szansa, by to zmienić, Kite Man postanawia ją wykorzystać.
Warto zaznaczyć, że to już nie ten sam Kite Man, co kiedyś – beznadziejnie zakochany w Trującym Bluszczu (Lake Bell), karmiący się złudzeniami o szczęśliwym życiu z nią u boku. Jego sytuacja prywatna wygląda już zgoła inaczej – jest w szczęśliwym związku ze Złotą Lotnią (Stephanie Hsu, "Wspaniała pani Maisel"), młodą dziewczyną, która posiada ogromne moce, ale nie do końca potrafi z nich korzystać. Oboje stanowią całkiem zdrową parę, co może być miłą odmianą, która teraz chce zaznaczyć swoją obecność w świecie złoczyńców.
I faktycznie się to uda, choć może – przynajmniej na początku – nie z powodów, na które by liczyli. W skutek dość nieoczekiwanych wydarzeń Kite Man i Złota Lotnia stają się właścicielami dobrze nam już znanego baru Noonan's, w którym zbierają się najbardziej szemrane typki z Gotham. Prowadzenie biznesu nie będzie jednak łatwe, bo Luthor chce zrobić wszystko, by bar – który sam zamierzał kupić – i jego właściciele nadal nie mieli wielkiego znaczenia na przestępczej mapie miasta.
Latawiec: W pytkę to odtworzenie tego, co znane i dobre
Jak wspomniałem na początku, "Latawiec: W pytkę!" (odczuwam wewnętrzny ból za każdym razem, gdy piszę ten tytuł), którego 1. sezon widziałem przedpremierowo w całości, nie jest w żaden sposób serialem innowacyjnym. Ot, to zwykłe rozwinięcie świata dobrze nam już znanego dzięki "Harley Quinn" i możliwość bliższego przyjrzenia się bohaterowi, o którym wcześniej nie pomyślelibyśmy, że byłby w stanie udźwignąć własny serial. Okazuje się jednak, że nie ma złych głównych bohaterów, trzeba tylko wiedzieć, w jaki sposób do nich podejść. Twórcom animacji Maksa się to udało.
Kite Man jest bohaterem z wieloma kompleksami, któremu o dziwo udało zbudować się całkiem zdrowy związek ze Złotą Lotnią. Choć oczywiście biorąc pod uwagę okoliczności, słowo "zdrowy" należałoby może wziąć w cudzysłów. Trzeba jednak przyznać, że taki związek jest całkiem odświeżający, bo tym samym zmusza twórców do szukania innych wątków zamiast fundowania widzom powtórki z "Harley Quinn", gdzie główna bohaterka najpierw znajdowała się w toksycznym związku z Jokerem, a później powoli budowała swoją relację z Trującym Bluszczem.
Siłą rzeczy są to jednak seriale całkiem do siebie podobne, w końcu "Latawiec: W pytkę!" pokazuje nam wiele tych samych miejsc i tych samych bohaterów, prezentując przy tym bardzo zbliżony humor. Choć Kite Man wydaje się bohaterem znacznie mniej kontrowersyjnym niż Harley, nie brakuje tu obrazoburczych żartów, mrugania okiem do widza i kreskówkowej, absolutnie przerysowanej przemocy, choć ta akurat jest zasługą przede wszystkim Złotej Lotni. Czerwony kolor chyba zdecydowanie jest jednym z ulubionych kolorów twórców tego serialu, bo krew leje się w nim hektolitrami, od samego początku.
Latawiec: W pytkę – czy warto oglądać serial Maksa?
Oczywiście, tak jak w przypadku "Harley Quinn", "Latawiec: W pytkę!" ma sporo argumentów, by nie uchodzić jedynie za szaloną animację, która ma być bardziej dorosłym i niestandardowym podejściem do kina superbohaterskiego. Takie rzeczy już były i nie robią dziś na nikim wrażenia. Dlatego też nie można powiedzieć, by animacja DC była w jakikolwiek sposób innowacyjna, to raczej porządne odtworzenie tego, co znane i sprawdzone. Wciąż możemy się bardzo dobrze bawić, nawet jeśli uczucie świeżości gdzieś wyparowało.
Kite Man i Złota Lotnia wypadają bardzo dobrze jako dość niestandardowy duet złoczyńców o dobrych sercach, którzy tak naprawdę mają duże opory – przynajmniej czasami – przed krzywdzeniem innych. Ale oprócz nich dużo dobrej roboty wykonują także postacie drugoplanowe. Chodzi tu między innymi o Bane'a (James Adomian), który powraca w jeszcze większej roli niż w "Harley Quinn", Seana Noonana (Jonathan Banks, "Breaking Bad") – byłego właściciela baru, w którym dzieje się duża część akcji oraz Joe i Moe Dubelzowie (Michael Imperioli, "Biały Lotos"), czyli duet bardzo niestandardowych bliźniaków syjamskich. Wszyscy otrzymają swoje szanse, by pokazać się widzom i nie służyć jedynie za barwne tło.
Oczywiście "Latawiec: W pytkę!" finalnie żadną rewolucją nie jest, bo być nią nie mógł. Jeśli, jak ja, doskonale bawiliście się z "Harley Quinn" jest to dla was pozycja może nie tyle obowiązkowa, co przynajmniej warta uwagi. Spokojnie jednak możecie odpuścić seans, jeśli serial o Harley was nie przekonał lub jeszcze go nie widzieliście. Oczywiście, "Latawiec: W pytkę!" został tak skonstruowany, by można było oglądać go bez znajomości oryginału, jednakże byłby to seans niepełny, a ta produkcja zasługuje na więcej.