"Legit" (1×13): Merlin to bardzo fajne imię
Marta Wawrzyn
25 kwietnia 2013, 21:01
W cyklu "Mocno spóźnione recenzje" dziś finał 1. serii "Legit", serialu, który zaliczam do najciekawszych odkryć tego sezonu. Uwaga na spoilery.
W cyklu "Mocno spóźnione recenzje" dziś finał 1. serii "Legit", serialu, który zaliczam do najciekawszych odkryć tego sezonu. Uwaga na spoilery.
W "Legit" zakochałam się od pierwszej minuty i choć 1. sezon był trochę nierówny, udało mi się w tym zakochaniu dotrwać do końca. Serialowy Jim Jefferies jest bezczelny i uroczy, nieokrzesany i rozbrajający, zabawny i miewający przebłyski życiowej mądrości. Nie boi się walnąć głośno prawdy, kiedy trzeba, albo rzucić słowem na "F" (acz nie rzuca nim dużo i bez sensu). Ma mnóstwo wad, z których dobrze zdaje sobie sprawę i które ma głęboko w nosie. Jest facetem, z którym większość mężczyzn chętnie by się zaprzyjaźniła, a kobiety wskakują mu do łóżka bez opamiętania (choć jakimś niesamowitym przystojniakiem nie jest i mieszka, co tu dużo mówić, w chlewie), czego zwykle żałują o poranku.
Jak sam zdradził w finale, ma słabość do prostytutek i niepełnosprawnych – i zwłaszcza ci drudzy lubią "Legit", bo opowiada o nich bez zadęcia i bez cenzury. Wszystko, co napisałam o Jimie w recenzji pilota, po 13 odcinkach jest wciąż aktualne. To nie znaczy, że nic się przez cały sezon nie stało, po prostu Jim wciąż jest tym samym Jimem. I oby nim już pozostał.
Finałowy odcinek, "Fatherhood", to emocjonalna karuzela, której głównym bohaterem jest Billy i jego rodzice. Zaczyna się od fantastycznie: do drzwi puka Wendy, prostytutka, która w pilocie pozbawiła Billy'ego dziewictwa. I oczywiście, że wszyscy patrzą na jej brzuch i widzą Jima jako tatusia. Reakcje najpierw Steve'a, a potem jego matki, są oczywiste, trochę banalne, ale i cholernie śmieszne. Dziecko oczywiście nie jest Jima, Wendy mówi, że to Billy jest ojcem.
Scena po scenie, wraz z Billym, jego rodziną i Jimem, przyzwyczajamy się do myśli, że ta głupiutka, ale i przesłodka blondynka zostanie z nami na dłużej. Na początku tak widzom, jak i matce Billy'ego, wydaje się to kuriozalne, potem staje się "nie takim złym pomysłem", a kiedy trwa spór o to, czy dziecko ma mieć na imię Merlin, czy Richard aka Dick, już sobie wyobrażamy, jak będzie wyglądać ta nowa rodzina. Zwłaszcza że ta Wendy taka śliczna i miła, i słodka… I Billy chce ją poślubić, bo w zasadzie czemu nie.
Czy przemknęło mi przez myśl, że to nie dziecko Billy'ego? Pewnie. Ale to nic nie zmieniło. Po serii wypełnionych fantastycznymi emocjami scen, w których przyzwyczajano nas do myśli, że będzie dziecko, rozczarowanie musiało być gigantyczne. Czarne dziecko. Śmiać się czy płakać? Czarne dziecko. Pewnie jej chłopaka, który ma na imię Cedric. "Możesz zaciążyć inną dziewczynę" – mówi do Billy'ego Jim. Ale wszyscy wiedzą, że to nie takie proste.
Jedyne, co się zmieni, to stosunki między rodzicami Billy'ego i Steve'a. Janice naprawdę chciała zostać babcią, a to dziecko, które jej dano i chwilę potem odebrano, sprawiło, że poczuła coś, czego nie czuła od dawna. W przyszłym sezonie zobaczymy więc ją i jej męża w nowej sytuacji, na nowym etapie, a to wszystko dzięki czarnemu dziecku pewnej prostytutki z Vegas.
"Legit" w finale zafundowało nam jazdę bez trzymanki ku nowemu, a następnie bezczelnie odebrało to, czego chcieliśmy i w co nie mogliśmy uwierzyć. Udowodniło tym samym, że nie jest żadną zwykłą, banalną komedią, przeciwnie, jest całkiem mądrą komedią, która potrafi zaskakiwać, pokazywać wiele różnych oblicz i bawić się niuansami emocjonalnymi. Potrafi też w ciągu paru sekund zmienić ton – w jednej chwili jest niemal błazeńskie, by w drugiej powiedzieć brutalną prawdę o czymś wielkim, ważnym i dotyczącym nas wszystkich.
Nie wiem, czy już po 1. sezonie Jim Jefferies wywoła takie zainteresowanie jak Louis C.K. – pewnie nie. Zresztą "Louie" też czekał dwa sezony na docenienie (zobaczcie recenzje kolejnych sezonów na Metacritic). Ale jestem pewna, że prędzej czy później Australijczyka czekają najważniejsze nagrody, jakie tylko amerykański przemysł telewizyjny może dać.