"Revenge" (2×21-22): Coraz mniej zemsty w zemście
Marta Wawrzyn
19 maja 2013, 16:33
Finał 2. sezonu "Revenge" był dokładnie taki, jak poprzednie 20 odcinków: niemiłosiernie długi, przekombinowany, nudny i przez ogromną większość czasu pozbawiony emocji. Spoilery.
Finał 2. sezonu "Revenge" był dokładnie taki, jak poprzednie 20 odcinków: niemiłosiernie długi, przekombinowany, nudny i przez ogromną większość czasu pozbawiony emocji. Spoilery.
Uwielbiałam zemstę Emily w 1. sezonie. Co prawda pierwsze dowody na to, że scenarzyści dokonują nie najlepszych wyborów, pojawiły się już w jego trakcie, ale nic nie zapowiadało aż tak spektakularnej katastrofy. Niestety, przez cały 2. sezon działo się bardzo dużo i zazwyczaj bez sensu. Zamiast dać nam prawdziwe emocje czy choćby chwilę na zaczerpnięcie oddechu, serial gonił w piętkę.
Historia dziewczyny, która postanowiła zemścić się na oprawcach swojego ojca, stała się kuriozalnym miksem "Prison Break" z tanią operą mydlaną. Im więcej się działo na ekranie, tym intensywniej ziewałam. Znikły gdzieś świetne dialogi, których serial kiedyś był pełen, a i klimat już jakby nie ten. Owszem, światek bogaczy z Hamptons wciąż jest piękny i obłudny, jednak przy rozłażącej się w szwach warstwie fabularnej jestem jakoś mniej skłonna zachwycać się sukienkami Emily. Zresztą, mam wrażenie, że o szczegóły wizualne też już "Zemsta" nie dba tak jak w poprzednim sezonie.
Opisywanie fabuły prawie 1,5-godzinnego odcinka "Truth" nie ma najmniejszego sensu. Działo się bardzo dużo, zwrot akcji gonił zwrot akcji, było nawet małe "bum". Chyba nie tylko mnie specjalnie nie zaskoczyło wyznanie Conrada, że Inicjatywa na dobrą sprawę nie istnieje, a przynajmniej nie jest żadnym osobnym ciałem, które samo o czymś decyduje. Od dawna podejrzewałam, że to struktura, służąca do realizacji interesów pana Graysona. Aczkolwiek, podobnie jak Victorię, nieco mnie zszokowało jego poczynione bez cienia wstydu wyznanie, skąd pochodzi majątek Graysonów: Conrad co jakiś czas "bawi się w Boga" i korzysta finansowo na załamaniach giełdy wywołanych swoimi niebezpiecznymi zabawami. Czyli Victoria żyje z wielokrotnym mordercą.
Całkiem zgrabnie zakończono wątek Takedy. Od dawna można było podejrzewać, że ma jakieś osobiste porachunki z Graysonami, teraz mamy pewność, że tak było. Ale choć zakończenie ma sens, to jednak wielka szkoda, że jego postać zginęła, bo wprowadzała w tę historię trochę rozsądku. Nawet jeśli Takeda manipulował Emily, widać jak na dłoni, że w gruncie rzeczy mieli oni wspólny cel. To Aiden był przeszkodą, nie Takeda. Mam wrażenie, że bez swojego japońskiego mistrza dziewczyna całkiem pogubi się w swoich emocjach. A przecież miała być taka silna i skupiona na zemście.
Swoją drogą jakiś zakulisowy odpowiednik Takedy przydałby się scenarzystom "Zemsty" – mógłby mówić, na którym wątku się skupić, a które sobie darować. Bo inaczej wychodzi 1,5 godziny pomieszania z poplątaniem. W finale mieliśmy "Revolution" w Nowym Jorku, ciążę Charlotte i zakochaną w niej koleżankę, jakieś dziwne problemy Declana z ową koleżanką, mnóstwo bezsensownego knucia w stylu najsłabszych sezonów "Plotkary" (też parsknęliście śmiechem, kiedy Conrad wysłał SMS-a do Jacka z telefonu Ashley? Jak w liceum…), aresztowanie Aidena za terroryzm, aresztowanie Nolana za terroryzm, pojawienie się pierwszego syna Victorii….
Komentowanie tego jest bezcelowe, bo niespecjalnie mnie na przykład interesuje, co się stanie z dzieckiem Charlotte ani po co pojawił się Patrick (to nie pierwszy cudownie odnaleziony członek rodziny w "Revenge" i pewnie nie ostatni). Nolan nadal mnie obchodzi, oczywiście, to wciąż świetna postać – ale chyba nie sądzicie, że będzie siedział nie wiadomo jak długo w więzieniu? Aiden jak dla mnie może nie wracać, zwłaszcza że trójkąt miłosny znów zamienił się w czworokąt. Jeśli ten stan rzeczy miałby dłużej potrwać, Emily niedługo by zwariowała z nadmiaru emocji, a my razem z nią. Jej życie uczuciowe i tak już coraz mniej mnie kręci. Odnoszę wrażenie, że we wszystkich swoich związkach jest tak samo zimna i może po prostu powinna odstawić na jakiś czas facetów.
Sceny, które wywołały u mnie coś na kształt poruszenia, to śmierć Declana i wyznanie prawdy Jackowi przez Emily. Młodszy Porter przez większość czasu był dla mnie tylko typowym wkurzającym nastolatkiem, ale trudno, żeby człowieka nie poruszył ten ogrom nieszczęść, które spadły w tym sezonie na Jacka. Dziwne, że ten facet jest jeszcze w stanie robić coś innego niż siedzieć w kącie i płakać.
Emily uratowała Jacka przed stoczeniem się na samo dno wyznaniem, które powinna była poczynić już dawno temu. I dobrze. Raz że scena była naprawdę porządnie zagrana, prawdziwa, kipiąca od emocji. Dwa – zastanawiam się, jak to wpłynie na losy zemsty Emily w 3. sezonie. Jack teraz nie tylko wie, kim ona jest (i za chwilę pewnie pozna jej szatański plan), ale też ma swoją własną revengendę. Będą mogli połączyć siły i mścić się razem, a w przerwach patrzeć sobie w oczy. I może nie byłoby to takie złe w porównaniu z tym, co działo się w tym sezonie.
Mimo że "Zemsta" dostarczyła w kilku ostatnich minutach trochę emocji, odcinek "Truth" bez wahania zaliczam do największych kitów serialowego maja. Cieszę się, że jakoś go przetrwałam i bez większej nadziei patrzę w przyszłość serialu. Jeśli w 3. sezonie nie nastąpi znacząca poprawa jakości, to niemal na pewno będzie to ostatni sezon.
A poprawa nastąpić nie ma raczej szans – serial jest obecnie wielkim bałaganem pod każdym względem. Ostatnie odcinki sezonu otworzyły kilka wątków, które kompletnie mnie nie obchodzą (ciąża Charlotte, syn Victorii itp.), a którymi pewnie i tak będę dręczona jesienią. Dobrze by było, gdybyśmy znów skupili się na zemście Emily. Ale czy ktoś jeszcze na to liczy? W "Zemście" już od dawna więcej jest opery mydlanej niż zemsty.