"Modern Family" (4×24): Ulga po rozłące
Nikodem Pankowiak
23 maja 2013, 21:27
Czwarta seria "Modern Family" przechodzi do historii. Oby wraz z nią zniknął także kryzys scenarzystów, który niestety widoczny był również w finałowym odcinku. Spoilery.
Czwarta seria "Modern Family" przechodzi do historii. Oby wraz z nią zniknął także kryzys scenarzystów, który niestety widoczny był również w finałowym odcinku. Spoilery.
Finał 4. sezonu był dokładnie taki, jak niemal jego wszystkie poprzednie odcinki – łatwy do zapomnienia. Gdzieś uleciała cała przyjemność z oglądania towarzysząca mi przecież od samego początku serialu. Rodzinę Pritchettów/Dunphych wciąż lubię, choć odwiedzam ich tak często i regularnie już tylko z przyzwyczajenia. Trudno znaleźć powód tak znaczącego spadku formy. OK, na początku moglibyśmy zrzucić winę na zamieszanie wokół produkcji związane z kontraktami występujących w niej aktorów. Niestety, twórcy od tego momentu mieli sporo czasu, by sprowadzić "Modern Family" na właściwe tory. Nic z tego nie wyszło, żegnam się z bohaterami na cztery miesiące i specjalnie tęsknić nie będę. Właściwie to rozłąka może nam tylko pomóc.
Nie chodzi o to, że cały serial nagle stał się zły. Nadal uśmiecham się przy jego oglądaniu, ale przecież od trzykrotnego zwycięzcy nagród Emmy wymaga się dużo więcej. Nie mogę potraktować jako zalety faktu, że jeszcze ani razu nie czułem zażenowania podczas 20 minut seansu. Postacie stały się zdecydowanie mniej wyraziste niż kiedyś, widać to doskonale, bo przecież w poprzednich sezonach były rysowane naprawdę mocną kreską. Taki Cameron na przykład swoim przerysowaniem bawił niegdyś niemal do łez, dziś to już tylko przeciętny bohater, którego na siłę próbuje się zrobić niezwykle zabawnym. Łatwo można dojść do wniosku, że efekt często jest zupełnie odwrotny od zamierzonego. A może zwyczajnie przejadło mi się "Modern Family" i dlatego odczuwam lekkie mdłości?
Finał, choć może jego fabuła nie powinna w teorii przynosić wielu powodów do śmiechu, miał sporo szans, by przyciągnąć widza. Szans zupełnie zaprzepaszczonych, powiedzmy sobie szczerze. Jedynym jasnym punktem odcinka był dla mnie Phil. Ty Burrell świetnie odegrał rolę syna próbującego pogodzić się ze stratą matki – szczególnie poruszyła mnie scena, w której opowiada nieznajomej o zmarłej i jej ostatniej woli. Spełnienie zapisanego w liście życzenia przyniosło mu wyraźną ulgę. Cała reszta to już tylko marne tło. Może poza Jayem, zupełnie niespodziewanie odnajdującego kobietę, z którą przeżył swój pierwszy raz, zanim poszedł na wojnę. Jakież jest jego rozczarowanie, gdy dowiaduje się, że był tylko jednym z wielu mężczyzn odwiedzających jej łoże tuż przed wyjazdem na front.
Z kolei gdy oglądałem Camerona wplątującego się w kolejną niezręczną sytuację (tym razem z udziałem grupki starszych pań mających sporo za uszami) czy też popisy Mitchella na sali sądowej, miałem wrażenie, że gdzieś już to wszystko widziałem, wrażenia deja vu było mocne, zbyt mocne. Claire oczywiście znów chce udowodnić swoje racje, a Haley i Alex rywalizują ze sobą, tym razem o to, która z nich była ulubienicą zmarłej babci. Nieco uroku miał w sobie przerysowany obraz Florydy, ale, jak w przypadku całego sezonu, był on bardzo ulotny. Najlepsza scena odcinka z założenia nie miała nikogo bawić, tylko wzruszać. Mam przez to wrażenie, że twórcom skończyły się pomysły na wynajdowanie nowych powodów do śmiechu i zamiast tego odgrzewają stare kotlety.
Odgrzewane danie nigdy nie będzie smakować tak dobrze jak świeże, dlatego prawdziwie zabawnych momentów nie było praktycznie wcale, choć można to jeszcze tłumaczyć poważną tematyką odcinka. Oby pogrzeb matki Phila symbolizował także pożegnanie się ze słabą formą serialu. W innym wypadku "Modern Family" może stracić wiernego widza. Póki co z moją niegdyś ulubioną telewizyjną rodziną żegnam się tylko na kilka miesięcy, choć nie ukrywam, że pożegnanie przyniosło mi sporą ulgę.