"Arrested Development" (4×01-07): Wrócili, wrócili!
Marta Wawrzyn
28 maja 2013, 17:33
Rodzina Bluthów po sześciu latach przerwy wróciła na ekrany. I choć na początku nowego sezonu nie jest tak zabawnie jak kiedyś, po kilku odcinkach twórcy przypominają, czemu ten serial był, jest i zawsze będzie najlepszą komedią na świecie. Tekst zawiera duże spoilery z 1. odcinka i niewielkie spoilery z kilku kolejnych.
Rodzina Bluthów po sześciu latach przerwy wróciła na ekrany. I choć na początku nowego sezonu nie jest tak zabawnie jak kiedyś, po kilku odcinkach twórcy przypominają, czemu ten serial był, jest i zawsze będzie najlepszą komedią na świecie. Tekst zawiera duże spoilery z 1. odcinka i niewielkie spoilery z kilku kolejnych.
Gdyby nie to, że w ostatnich dniach mam bardzo mało czasu na oglądanie seriali, pewnie już w niedzielę zobaczyłabym nowy sezon "Arrested Development", i to nie raz, a przynajmniej dwa razy. Niestety, dałam radę dotrzeć zaledwie do 7. odcinka – który był najlepszy ze wszystkich i upewnił mnie w przekonaniu, że nic się nie zmieniło, a już na pewno nie na gorsze.
To, co działo się ze mną przez pierwsze kilka minut po odpaleniu nowego odcinka, trudno opisać. To najbardziej surrealistyczne uczucie na świecie dla każdego chyba nałogowego oglądacza seriali: zobaczyć po latach bohaterów, których już nie spodziewaliśmy się spotkać. Początkowy zachwyt trzeba było szybko opanować, bo początek nowego sezonu trzeba oglądać w skupieniu. Twórcy wrzucają nas w sam środek historii Michaela i jego syna, i każą się orientować.
Pierwszy odcinek, "Flight of the Phoenix", napisał osobiście Mitchell Hurwitz. I choć to ważny odcinek, będący wprowadzeniem do układanki, której składanie nas czeka, odnoszę niestety wrażenie, że jest najsłabszy ze wszystkich. Być może miałam zbyt duże oczekiwania, ale faktem jest, że oglądając go, bardziej uśmiechałam się od ucha do ucha z radości, że wrócili, niż śmiałam się z żartów padających w serialu.
Od początku uderzyło mnie, że bohaterowie po latach są w kiepskiej kondycji. Michael opuścił rodzinę, przez jakiś czas powodziło mu się dobrze, ale teraz oglądamy jego marny koniec: próbuje mieszkać z synem w akademiku, mimo że ten go wyraźnie nie chce. Na własne życzenie otrzymuje cios za ciosem, i nic nie zapowiada poprawy sytuacji. Choć "studencka" część historii była niewątpliwie potrzebna, oglądałam ją z rosnącym uczuciem konsternacji. Nie do końca mi to wszystko pasowało do faceta, który przez tyle lat był porządny i robił, co mógł, by rodzina trzymała się razem.
Ale z drugiej strony potrafię zrozumieć, czemu w końcu rzucił rodzinną firmę w pierony, i skończył tak jak skończył. To w końcu Bluth. Jedyną rzeczywiście zabawną sceną, w stylu starego "Arrested Development", była ta, w której Michael wpakował się George'owi Michaelowi (który mógłby, ale nie chce, nazywać się Boy George) pod prysznic. To mi przypomniało, jak dziwnie potrafią zachowywać się nawet najnormalniejsi z Bluthów.
Pozostali bohaterowie ledwie w premierze sezonu mignęli na ekranie, ale od razu można było zauważyć, że nikomu nie powodzi się dobrze. W zasadzie wszyscy są żałośni, i na wszystkich przykro jest patrzeć. Nawet Maeby, kiedyś tak sprytnie robiąca karierę w świecie filmu, dała się wykiwać i teraz spędza czas w akademiku tworzącego serwis antyspołecznościowy George'a Michaela. Gdybym nie znała Bluthów, pewnie w ogóle bym ich nie lubiła po takim wstępie.
W odcinku po raz pierwszy pojawili się młodzi Lucille i George Sr. – czyli Seth Rogen i Kristen Wiig – i sama się sobie dziwię, jak łatwo ich zaakceptowałam w tych rolach. Zwłaszcza Wiig idealnie podrabia mimikę i głos starszej Lucille. Mimo że sceny z nimi aż tak dużo na razie nie wniosły, patrzy się na nich z przyjemnością.
Choć poziom gagów we "Flight of the Phoenix" mnie zawiódł, to nie mam wątpliwości, że odcinek stanowił znakomite wprowadzenie do całości. Wszystkie sceny, w których pojawiło się kilkoro bohaterów, pokazały, że choć zmieniło się wszystko, to jednak nic się nie zmieniło. Po siedmiu latach aktorzy wciąż nie grają, a są Bluthami, i nadal jest między nimi ta fantastyczna chemia, którą pamiętamy z poprzednich sezonów.
Po obejrzeniu kilku odcinków twierdzę, że nowy rozdział opowieści o Bluthach nie jest wcale słabszy, co te sprzed kilku lat. Na razie dotarłam do 7. odcinka ("Colony Collapse"), traktującego o tym, co w czasie "przerwy" robił Gob. I choć trwał prawie 40 minut (Netflix kompletnie nie przejmuje się długością odcinków – niektóre mają 25 minut, inne ponad 30; większości nie zaszkodziłoby skrócenie o parę minut), oglądało mi się go świetnie. Nie będę tutaj spoilerować, bo w sytuacji kiedy każdy ogląda serial w swoim tempie, nie byłoby to najlepszym pomysłem – powiem tylko jedno: odcinek o Gobie jest rewelacyjny pod każdym względem, zdecydowanie najlepszy w pierwszej połowie sezonu.
Po siedmiu odcinkach jestem nowym "Arrested Development" zachwycona. Nawet jeśli niektóre odcinki są nierówne, całość robi bardzo dobre wrażenie. Nie potrafię pojąć, jak to się stało, że ci wszyscy wspaniali ludzie po tylu latach mogli znów tak po prostu napisać nowy sezon i zagrać swoje postacie, jak gdyby poprzednia seria skończyła się wczoraj. Gagi na początku nie bawią aż tak jak kiedyś, ale od odcinka "Indian Takers", którego bohaterką jest Lindsay, sytuacja nieco się poprawia. A potem jest już tylko coraz ciekawiej i zabawniej.
Pomysł, by każdy odcinek poświęcić innemu bohaterowi i zrekonstruować, co działo się z nim w czasie "przerwy" oraz pokazać, co porabia teraz, wynikał pewnie z ograniczenia polegającego na tym, że niełatwo było zgromadzić obsadę w jednym miejscu. Ale działa, i to jak działa! Sezon przypomina porozrzucane puzzle, które trzeba poskładać. Na początku nie do końca wiemy, o co chodzi i które wydarzenia były wcześniej, a które później, potem jednak mamy coraz więcej danych i coraz zabawniejsze staje się dopasowywanie kolejnych elementów. Historie kolejnych Bluthów z każdym kolejnym odcinkiem wskakują na swoje miejsca i składają się w jedną całość – historię rodziny, której przyszłość nagle skasowano. Mam jednak podejrzenie, że nawet jeśli obejrzę całość, wciąż nie będę do końca potrafiła odtworzyć wszystkich wydarzeń w porządku chronologicznym, i będę chciała oglądać jeszcze raz od początku. Czapki z głów.
Na początku wydaje się, że poziom gagów trochę siadł, ale to też złudzenie. Po kilku pierwszych słabszych odcinkach znów mamy stare, wypchane po brzegi wszelkimi rodzajami żartów "Arrested Development". Wracają złośliwości na temat Ann, wraca "I've made a huge mistake", wraca "marry me", wracają inteligentne żarty słowne, wracają totalne absurdy (strusie, dużo strusi!) i cała masa dobrze znanych wspaniałości. Napis "Showstealer Pro Trial Version", który Netflix pokazuje w czasie starych scen, powstałych za czasów FOX-a, to też jeden z zabawniejszych pomysłów. Niestety, dla wielu widzów okazał się niezrozumiały (nie, Netflix naprawdę niczego nie ukradł!), co tylko pokazuje, jak dziwny potrafi być humor w tym serialu.
Ponieważ powrót "Arrested Development" złapał mnie w nie najlepszym momencie, pewnie dokończę mój maraton dopiero w czerwcu, i wtedy też napiszę, co sądzę o całości. A na razie proszę, by nie spoilerować w komentarzach – nie wszyscy jeszcze widzieli wszystkie odcinki i myślę, że można o nich rozmawiać bez zdradzania szczegółów fabularnych.
Na ostateczne oceny 4. sezonu "Arrested Development" przyjdzie jeszcze czas, na razie po prostu się cieszę, że serial wrócił i że – pomijając dwa, trzy pierwsze odcinki – nie odstaje jakością od tego, co było kiedyś. Może jednak miał rację biedny bogaty chłopak Jay Gatsby (tak, oglądałam ostatnio film, nie, nie podobał mi się. Zdecydowanie wolę książkę Fitzgeralda od wszystkich jej ekranizacji razem wziętych), mówiąc, że da się przywrócić to, co było w przeszłości? No bo spójrzcie tylko – da się!