"The Big C" ( 4×04): Do widzenia, Cathy
Marcela Szych
31 maja 2013, 17:42
20 maja Showtime wyemitowało ostatni odcinek "The Big C". Finałowy sezon był niełatwy do obejrzenia i tym bardziej do zrecenzowania. Spoilery.
20 maja Showtime wyemitowało ostatni odcinek "The Big C". Finałowy sezon był niełatwy do obejrzenia i tym bardziej do zrecenzowania. Spoilery.
Twórcy "The Big C" postarali się o to, by ostatni sezon serialu był dla całej serii nietypowy. Nie dlatego, że główna bohaterka umiera. Odcinki zostały wydłużone do niemalże godziny, a każda minuta z tej godziny była ciężka, duszna i trudna do strawienia. Poza tym, tych czterech epizodów nie sposób zakwalifikować jako komedii czy nawet komediodramatu (a tak dotąd markowane było "The Big C"). Na ostatnim etapie jest to zdecydowanie dramat, sezon jest tak różny od poprzednich, że można by uznać go za osobną miniserię. Zresztą zaznaczono to, dodając podtytuł "Hereafter".
Od pierwszych minut wiemy, że Cathy ma się źle. Widać to w taki wyraźny sposób. Nie chodzi tylko o zaniedbaną fryzurę, ale przede wszystkim o umęczoną twarz, z wbudowanym w mimikę cierpieniem. Jako widzowie, nie powinniśmy spodziewać się czegoś innego, przecież od kilkudziesięciu odcinków śledzimy losy kobiety chorej na raka. Jednak w jakiś sposób to cierpienie uderza. Cathy jest przecież chora od pierwszego momentu tego serialu, ale kiedy ja poznaliśmy wyglądała cudownie. Miała piękne, długie włosy, promieniała. Taki jej wizerunek (osoby chorej, acz w pełni sił) bywał zarzutem wobec serialu, który zresztą od czasu do czasu przetykano rozmaitymi innymi odrealnionymi wstawkami.
Czyli Cathy w końcu ma się źle. Jest słaba, zmęczona i pogodzona z nieuchronnym. Na tyle, na ile kiedykolwiek można pogodzić się z nadchodzącym własnym nieistnieniem. Jest jednak nadal sobą, chce mieć możliwie szeroki wpływ na to, co wydarzy się po jej śmierci. Próby uporządkowania życia najbliższych przysparzają Cathy jednak więcej i więcej bólu, bo przecież każdy wybór jest tak dosadnie ostateczny. Może naprawdę chciałaby, żeby Paul znalazł nową towarzyszkę życia (zresztą udowodnił on swój kiepski gust co do ludzi, którymi się otacza, więc pomoc Cathy może być wskazana). Porządkowanie życie swojego i swoich bliskich jest dla Cathy terapeutyczne, ale uświadomienie sobie, tego (w mowie codziennej zresztą nadużywanego) truizmu, że życie bez niej potoczy się dalej wcale nie polepsza jej samopoczucia. Cathy porusza się po kruchym lodzie, wszystko co robi, odbija się mocniej niż zwykle, na jej bliskich. Chciałaby pomóc wszystkim, podchodząc do własnej śmierci pogodnie, planując ją jak wydarzenie.
Ale to tylko pogarsza ich smutną rodzinną sytuację, każdy będzie musiał poradzić sobie sam i przepracować zbliżający się dramat we własnym zakresie. W dodatku już po fakcie, starania Cathy nie przyspieszą końca żałoby, choć ona sama chciałaby wszystkich widzieć już na nowo radosnych. Jedyne, z czym naprawdę może rozprawić się Cathy, to jej własne rzeczy, niepotrzebne nośniki mniej i bardziej znaczących wydarzeń w jej skróconym życiu.
Ostatni sezon jest kompletnym przeciwieństwem pierwszego. Ogółem, "The Big C" lubiłam tylko w tym pierwszym sezonie. Sporo motywów było naprawdę komicznych, a Cathy wraz z chorobą zyskała jakąś moc, wolę i przekonanie, że powinno się żyć tylko tak, jak ma się na to ochotę. To wszystko napawało mnie, jako widza, optymizmem, swoistą siłą. Pierwsze 13 odcinków zamknięto tak, że z powodzeniem mogło być to zamknięcie serialu. Nie mieliśmy pojęcia, jak potoczą się losy chorej bohaterki, mogliśmy za to się wzruszyć i trochę "pogdybać" nad sensem życia. Z nieodgadnionych dla mnie powodów, twórcy postanowili z całkiem fajnego serialu zrobić produkcję o wszystkim i o niczym.
Rak zszedł na drugi plan, ale nie to było powodem dla którego serial się "zmarnował". Paul był wkurzający, Adam irytujący i głupawy (nawet jak na nastolatka), a co do Cathy to zupełnie nie wiadomo było. o co jej chodzi. Byłam zła na scenarzystów, że "zepsuli" zupełnie postać Seana, z którego weganizmem, ratowaniem świata i niezgodą na konsumpcjonizm na początku żywo się identyfikowałam. Głównym bohaterom zaczęły się przytrafiać absurdalnie nieżyciowe historie i pojawiła się plejada dziwacznych postaci drugoplanowych. Wszystko felerne, wszystko nie tak. Beznadziejna końcówka trzeciego sezonu była jednocześnie apogeum złej formy serialu.
Dlatego też nie miałam ochoty podchodzić do czwartego sezonu. A jednak, kiedy okazało się, że to finał serialu i w dodatku zaledwie czteroodcinkowy, zdecydowałam się obejrzeć do końca, na podobnej zasadzie jak brnie się przez ostatnie rozdziały nudnej, nieciekawej książki. Były to niezwykle trudne cztery odcinki. Oglądając je, czułam się jak sama Cathy – zmęczona i wyglądająca końca. Nie dlatego, że odcinki były kiepskie, raczej dlatego, że to wszystko co dzieje się z bohaterką okropnie widzowi ciąży. Zaczynając od pogarszającej się przyspieszonym tempie formy Cathy, na niemal fizycznie odczuwanej boleści kończąc (brawo, Laura Linney). Wszystko jakoś dusi i brudzi. Ten okropny "Entertainer" grany na małym keyboardzie, nieznośnie tykający zegarek, Cathy jako pacjentka w hospicjum, duszno, coraz duszniej.
Nie spodobało mi się to, przestałam lubić koncepcję komediodramatu o raku. Nie chodzi o to, że wolę oglądać pięknych i wiecznie młodych Forresterów albo zepsute dzieciaki z "Plotkary". Nie mam pretensji do twórców, że zamiast przyjemnie kazali mi się poczuć kiepsko, nie przeszkadza mi, że trawiłam te 215 minut przez dobre kilka dni. Chodzi o to, że w końcówce "The Big C," czułam się jakbym podglądała coś nazbyt intymnego. Jak gdyby postawiono mnie przed jakimś reality show, gdzie niezdrowo przekraczane są pewne granice. Prawda o umieraniu jest na pewno jeszcze gorsza, jeszcze straszniejsza, ale czy to znaczy, że jej część musi być pokazana w serialu? To nie był dokument, tu było miejsce na niedopowiedzenia.
Mimo wszystko, trudno mi jednoznacznie skrytykować sezon. Czy to z uwagi na kulturowy nakaz, by mówić "o zmarłych dobrze lub wcale"? Chyba nie. Podobała mi się Linney, podobało mi się, że Cathy uświadomiła sobie i nam, że zawsze będzie brakowało czasu, by przeżyć wszystko to, co chcielibyśmy, więc w gruncie rzeczy, wyświechtane "carpe diem" nie jest doskonałą sposobem na radzenie sobie ze strachem przed śmiercią. Spodobało mi się, że pokazano nam, że w końcu Cathy umarła sama, podczas gdy wszyscy z jej rodziny zajmowali się mniej lub bardziej ważnymi sprawami. Czasu jest zawsze zbyt mało; tak, Cathy była szczęściarą, bo zobaczyła jak jej syn kończy szkołę, a Andrea zaczyna karierę, pogodziła się z ojcem, przeżyła rozmaitości. Ale przecież mogła jeszcze zobaczyć przyniesione przez Paula peonie, Seana po udanej operacji, Adama w college'u i wszystko inne.
Nie wiem, czy żałuję tych czterech dziwnych godzin poświęconych finałowi, na pewno cieszę się, że na koniec zafundowano nam kiczowate przejście do drugiego świata. To, a nie nic innego, było odtrutką dla ciężaru, jakim wcześniej obarczono widzów. Ta dosłowność, drzwi, droga, woda dały poczucie ulgi i odrealnienia. Z radością zobaczyłam, ożywioną, na nowo promieniejącą twarz Cathy, bez bólu i znużenia.