"Orphan Black" (1×10): Niemożliwy finał
Agnieszka Jędrzejczyk
5 czerwca 2013, 12:34
Premierowy sezon serialu o klonach dobiegł końca – i jakiż to był sezon, i jakiż to był finał! Jeśli pierwszy odcinek pokazał, jak świetnie można wprowadzić widza w intrygę, to każdy następny zwiększał stawki co najmniej dwukrotnie. "Endless Forms Most Beautiful" dokonał z kolei praktycznie niemożliwego – zachował najlepsze na koniec, zostawiając nas z mocnym cliffhangerem i nieskończoną ciekawością co dalej. Spoilery.
Premierowy sezon serialu o klonach dobiegł końca – i jakiż to był sezon, i jakiż to był finał! Jeśli pierwszy odcinek pokazał, jak świetnie można wprowadzić widza w intrygę, to każdy następny zwiększał stawki co najmniej dwukrotnie. "Endless Forms Most Beautiful" dokonał z kolei praktycznie niemożliwego – zachował najlepsze na koniec, zostawiając nas z mocnym cliffhangerem i nieskończoną ciekawością co dalej. Spoilery.
Ogólnie rzecz biorąc, finał 1. sezonu "Orphan Black" nie jest pierwszym odcinkiem, który zostawił widzów z wywieszonym na wierzchu językiem – ani nie pierwszym, ani nie ostatnim. Ale jeśli wziąć pod uwagę, jak spójny, jak angażujący, jak wciągający i jak świetnie zaprojektowany był ten serial od początku, jego ostatni, pełen emocji i jeszcze bardziej nieprzewidzianych zwrotów akcji odcinek nabiera naprawdę sporego znaczenia.
Oto bowiem rewelacja z poprzedniego odcinka, czyli odkrycie biologicznej matki Sary, prowadzi do jeszcze większych tajemnic, i to znacznie bardziej niepokojących. Oto wróg numer jeden, znienawidzony dr Leekie, nagle wyciąga do klonów rękę. Oto Alison pokazuje nam twarz, jakiej nikt aż do takiego stopnia by się po niej nie spodziewał. Oto Cosima odkrywa szokującą prawdę, która stawia całą tę desperacką walkę o wolność pod jednym wielkim butem. Oto sezon zatacza pełne koło, sprowadzając motywacje Sary do dokładnie tego samego punktu jak w premierze, tyle że już ze znacznie innej, znacznie gorszej perspektywy – a to i tak nie wszystko, co się w tym finale wydarzyło. Zakres wydarzeń był nie mniej szalony niż zazwyczaj, ale tym razem mogą się dla bohaterek skończyć naprawdę źle. Dla jednej szczególnie.
Zacznijmy jednak od tego, że "Endless Forms Most Beautiful" w dość dramatyczny sposób pewien wątek kończy – w sumie pewne dwa, ale jeden tylko pozornie. Otóż maniakalna Helena przyjmuje wieści o biologicznej siostrze i matce w charakterystycznie pokrętny dla siebie sposób. Uradowana z faktu posiadania siostry, niemal natychmiast wini Amelię za oddanie jej do zakonu i poniekąd przyzwolenie na wykorzystanie jej przez Tomasa. Dla Amelii sytuacja ta kończy się w najprzykrzejszy sposób z możliwych, Sarze zaś ostatecznie udowadnia, że wcale nie potrzebuje nowego członka w swojej rodzinie. Helena ginie więc od pojedynczego strzału, co nareszcie daje Sarze poczucie bezpieczeństwa dla siebie i swojej córki.
Ale jednak śmierci Heleny jakoś wcale nie przyklaskuję. Infantylna, niestabilna i nieprzewidywalna, Helena była jedną z najciekawszych i najbardziej złożonych postaci w serialu, której zachowanie kilkukrotnie przyprawiało mnie o prawdziwą gęsią skórkę. Scenarzyści bardzo sprytnie zmieniali ją na naszych oczach z maniakalnej morderczyni w ubezwłasnowolnioną marionetkę pragnącą choć odrobiny bezwarunkowej miłości, przez co szybko zaczęłam jej współczuć. Później niemal cieszyłam się z każdej sugestii, że może dojdą z Sarą do porozumienia i Helena ostatecznie przejdzie zdrową przemianę. Żal mi więc, że najbardziej intrygujący element serialu tak się z nim pożegnał – choć nie powiem, bym całkowicie traciła nadzieję. W końcu Kira przetrwała potrącenie przez samochód, więc kto wie, czy w organizmie Heleny nie kryją się jakieś podobne cuda?
Inną postacią, która zamknęła pewien rozdział w swoim życiu, jest Alison. Wciąż przekonana, że jej wścibska sąsiadka jest jej obserwatorem, stosunkowo entuzjastycznie podchodzi do oferty doktora Leekie, która zakłada zwrócenie swobody życia w zamian za kilka medycznych testów rocznie. Na zachętę Leekie informuje ją o usunięciu jej obserwatora, więc gdy Alison dowiaduje się, że Aynsley nagle sprzedaje dom i wraz z rodziną wyprowadza się z okolicy, natychmiast każe byłej przyjaciółce wyłożyć wszystkie karty na stół. Aynsley naturalnie wpada w gniew i ze złości zamierza zniszczyć prezent podarowany jej kiedyś przez bohaterkę. Niestety wraz z prezentem w niszczarce ląduje również jej szalik, przez który umiera w straszliwych okolicznościach – na oczach stojącej obok Alison, która w pełni świadomie decyduje się biernie przyglądać się śmierci przyjaciółki. I to, szczerze mówiąc, było dla mnie największym szokiem tego odcinka.
Alison stanowiła do tej pory element głównie komiczny, i to przezabawnie komiczny – ze swoim wiecznym kontrolowaniem wszystkich i wszystkiego wokół, neurotycznym usposobieniem i taką odrobiną szaleństwa, która dość wygodnie stąpała na granicy prawdziwego obłąkania. Tym jednak razem granicę przekroczyła tak mocno, że o wszelkim powrocie do nudnego, podmiejskiego życia raczej być mowy nie może – choć sama Alison usilnie próbuje sobie to wmawiać. Szok dopada ją jednak jakiś czas później, co pozwala wierzyć, że powróci na drogę prawości i choć w naszych oczach odkupi swoją winę. Ale nie. Zamiast tego bez wahania rzuca się w ramiona męża, który nie tylko powraca do niej potulny i skruszony, w co normalnemu człowiekowi ciężko byłoby uwierzyć – i tylko potwierdzając, że Alison chce za wszelką cenę uciec w iluzję – ale obiecuje, że wszystko będzie jak za dawnych, sprzed-klonowych czasów. Dla Alison w tym momencie kończą się wszystkie problemy i zmartwienia, zmiata je pod dywan i z radością powraca do roli żony, matki i skupionej na własnym podwórku gospodyni domowej.
To dość tragiczny obrót spraw, to desperackie usiłowanie odgonienia od siebie prawdy, ale z drugiej strony wyraźnie podkreśla, jak drastyczne różnice w genetycznie – teoretycznie – tych samych osobnikach potrafią zrodzić się ze środowisk, kultur i wychowania. Koniec końców, kierunek obrany dla Alison jest intrygujący i nieprzeciętny – nie mówiąc o tym, że niebezpieczny dla otoczenia – ale jednocześnie dość wysoko postawia tej postaci poprzeczkę na przyszły sezon. Skoro poznaliśmy już szokujący zakres jej możliwości, czym jeszcze nas zaskoczy? Donnie, którego tak słusznie podejrzewała od samego początku, powinien się zacząć bać.
Tymczasem Cosima odkrywa u siebie objawy tej samej choroby, która trawiła płuca nieżyjącej Katji (której rekonstrukcję twarzy Art i Angie dostają wreszcie w swoje łapy). Strach przed śmiercią sprawia, że oferta doktora Leekie – wraz z możliwością badania biologii klonów bezpośrednio w Instytucie Dyad – brzmi niejako atrakcyjnie, nawet pomimo zdrad, szpiegowania i manipulowania, jakich z ich ręki ostatnio doświadczyła. Podobnie jak Alison, Cosima też dostaje prezent na zachętę, a jest nim jej kompletny łańcuch genetyczny. Bohaterka szybko zabiera się za próby rozgryzienia jego tajemnic, a dzięki pomocy Delphine – z którą zdążyła się pogodzić, a która posiada wewnętrzną wiedzę na temat projektu – odkrywa, że wszelkie obietnice doktora Leekie na temat zwrócenia wolności to stek bzdur, bo klony są opatentowaną własnością intelektualną. Z chwilą poznania tej prawdy, z Cosimy ulatuje całe powietrze – ale jeśli w jakikolwiek sposób zdołaliśmy poznać bohaterki, na tym badania dopiero się zaczną.
Odkrycie Cosimy tak naprawdę służy głównie do podkręcenia wątku Sary, u której od samego początku odcinka dzieje się naprawdę gorąco. Najpierw najazd na dom i aresztowanie na oczach córki, później przesłuchanie, które o mały włos nie kończy się wyznaniem całej prawdy Artowi (pamiętacie wiadomość, którą zostawiła mu na wszelki wypadek?), później nagły "ratunek" ze strony Cylona, przepraszam, adwokata, dalej poznanie tajemniczej kobiety z poprzedniego odcinka, która okazuje się kolejnym klonem, tylko że wychowanym przez Neolution i dla Neolution działającym, pod koniec utrata Amelii, pierwsza sugestia, że Ms. S nie jest tym, za kogo ją całe życie brała, oraz jednoczesna rozprawa z Heleną, a na koniec coś, co trafia w sam środek jej największych trosk i najsilniejszych motywacji. Jak pozostałe bohaterki, również Sarah otrzymała ofertę wolności w zamian za dobrowolną dostępność, ale najmocniej przemawiającym do niej argumentem była gwarancja protekcji dla Kiry. Z początku ofertę odrzuca, ale po ryzykownych rozprawach z Heleną uzmysławia sobie, że dla córki jest w stanie poświęcić wszystko. Gdy jednak dowiaduje się, że to wszystko podstęp i oszustwo, czym prędzej zrywa kontakt. Niestety, Dyad już doskonale wie o istnieniu Kiry, a ponieważ klony i ich "pochodne" są ich prawną własnością, porywają Kirę prosto z jej pokoju, zostawiając Sarę na granicy rozpaczy.
Czy to nie trafne zakończenie? Wszystko, co Sarah robiła przez całe dziesięć odcinków, miało zapewnić Kirze pełne bezpieczeństwo, i dokładnie to wszystko obróciło się przeciwko niej. Na domiar złego dostajemy rąbek tajemnicy, jakoby w sprawę zamieszana była Ms. S, ale w teorię o jej przynależności do Instytutu nie wierzę – Ms. S prędzej uświadomiła sobie całe zło kryjące się za eksperymentowaniem na ludziach, więc z własnej woli zerwała z Instytutem i ukryła Sarę. Właściwie aż wróciłam do poprzedniego odcinka, by sprawdzić jej reakcje na pojawienie się Amelii – i gdy ta opowiadała o naukowcach, wyraz twarzy Ms. S wyraźnie sugerował, że to dla niej bolesny temat. Jeśli Sarah dokopie się do prawdy – a dokopie się na pewno – napięcie pomiędzy nią a opiekunką wzrośnie, ale ze względu na miłość do Kiry jestem przekonana, że ostatecznie staną po jednej stronie. I może nie jest to najbardziej oryginalny wątek na świecie – zwłaszcza wśród ton rewelacji, którymi "Orphan Black" ostatnio nas zasypywał – ale cała ta otoczka badawczo-eksperymentalna bardzo mnie ciekawi, więc z miłą chęcią odkryję ich pełny obraz.
Zresztą, serial dość umiejętnie swymi rewelacjami żonglował. Najpiękniej widać to na przykładzie Alison, która najpierw podejrzewała Donnie'ego, później uparła się na Aynsley, a my – przynajmniej ja – łatwo się tym sugestiom dawaliśmy ponieść. Ciągle był jakiś podpowiadający do ucha chochlik, że nie, to nie zbyt oczywiste, ale prezentowana przez Alison niezłomna wiara w swoje racje była tak przekonująca, że do końca nie mogłam zdecydować się na żadną z opcji. Lubię dawać serialom tak sobą manipulować.
Innym przekonującym aspektem "Orphan Black" było dawkowanie napięcia. Reakcje łańcuchowe, które tworzyły się i multiplikowały na potęgę nie tylko świetnie je podkręcały, ale pokazywały, że nic w tym serialu nie dzieje się bez przyczyny. Dla przykładu, jeden urwany telefon w jednym odcinku kończy się odwiedzinami detektywów w innym, i to tuż przed tym, jak bohater dostaje cynk od kochanka sprzed kilku odcinków wcześniej. O czym to świadczy? Że bohaterowie myślą, a scenarzyści dokładnie zaplanowali sobie przebieg całego sezonu i konsekwentnie ten plan realizowali (czyli w skrócie: krótsze sezony są lepsze). Wszystko to można było dostrzec już w pierwszym odcinku, ale im dalej serial podążał, tym lepiej wywiązywał się ze swojego przyczynowo-skutkowego łańcucha. Jasne, że niektóre motywy można było z łatwością przewidzieć, niektóre były też całkiem oczywistym motywem same w sobie (zła siostra bliźniaczka?) – nie oszukujmy się i nie spodziewajmy cudów – ale po tylu serialach, które zbaczały z tematu, nie umiejąc podtrzymać ciągłego napięcia, oglądanie świetnie nakręconego "Orphan Black", nawet przy swoich kliszach, było czystą serialową przyjemnością.
Absolutnie urzekła mnie w nim dbałość o szczegóły. "Domowa" scena, w której Sarah drażni się z Felixem podsuwając mu pod nos swoje stopy, albo Alison nie wiedząca, jak zachować się w szpitalu podczas oczekiwania na koniec operacji Kiry, czy też "siostrzane" kłótnie pomiędzy Sarą a Cosimą – wszystkie te małe drobnostki budowały rzeczywisty klimat, który z łatwością pozwalał uwierzyć w przedstawiony świat i zamieszkujących go bohaterów. Dodać do tego solidną dawkę rewelacyjnego humoru (gdzie Felix i Alison, razem i osobno, zmiatali wszystkich po kolei) i "Orphan Black" to po prostu dziesięć znakomitych odcinków, po których mało to tak naprawdę się tego spodziewał.
A wspomniałam o Tatianie Maslany? Bo to, co pokazała w pilocie, było tylko wierzchołkiem góry lodowej. To niesamowite, że jedna aktorka potrafi tak przekonująco ożywić kilka tak odmiennych postaci – fizycznie, charakterologicznie, emocjonalnie – i za każdym razem trafiać w dziesiątkę. Przecież patrząc na każdego klona osobno można wręcz absolutnie zapomnieć, że gra ją ta sama osoba – tak wyraźnie się od siebie różnią. A grać jedną osobowość podszywającą się pod drugą? Wow. Mam nadzieję, że Tatianę Maslany czeka poważna kariera, bo ma niesamowity talent i samo "Orphan Black" warto oglądać choćby tylko dla niej. I dla Jordana Gavarisa, zdecydowanie.
Jeśli więc 2. sezon zapewni nam tam co najmniej tyle samo wrażeń, co pierwszy – a liczę na to, że zapewni ich aż więcej – a wszystkie będą na co najmniej tak dobrym poziomie, wypada chyba powiedzieć, że w 2014 szykuje się serialowa lektura obowiązkowa. Brawo, BBC America.