"Teen Wolf" (3×01): Bez litości, bez koszulek
Agnieszka Jędrzejczyk
7 czerwca 2013, 20:02
"Teen Wolf" to serial wyjątkowy. Od pierwszego sezonu zdołał przemienić się z młodzieżowego guilty pleasure w prawdziwy festyn geekostwa, bezbłędnie i zaskakująco mieszając ze sobą kicz, dramat, komedię i tajemnicę. W otwarciu 3. sezonu tych ukochanych elementów nie brakuje, tylko że tym razem zabrakło mu chyba idealnego spoiwa. Uwaga na spoilery.
"Teen Wolf" to serial wyjątkowy. Od pierwszego sezonu zdołał przemienić się z młodzieżowego guilty pleasure w prawdziwy festyn geekostwa, bezbłędnie i zaskakująco mieszając ze sobą kicz, dramat, komedię i tajemnicę. W otwarciu 3. sezonu tych ukochanych elementów nie brakuje, tylko że tym razem zabrakło mu chyba idealnego spoiwa. Uwaga na spoilery.
Jak pamiętamy, w końcówce 2. sezonu dostaliśmy złowieszczą zapowiedź przybycia wrogiej watahy, która będzie miała zamiar zniszczyć wilkołaki z Beacon Hills. Aż do końca odcinka nie dowiemy się dlaczego, ale nim do tego dojdzie z pewnością nie będziemy się nudzić. Już samo otwarcie "Tattoo" daje nam w prezencie ekscytującą scenę akcji, w której tajemnicza czarnoskóra kobieta próbuje uratować rannego Isaaca przed niewiadomym niebezpieczeństwem. Sadza go na motorze i zaczynają szaloną jazdę przez najdłuższą mroczną alejkę w Beacon Hills, a niewiadomy napastnik szybko przebiera postać byłych bliźniaków Scavo. Ale to nie jedyna postać, jaką przybiera. Ku przerażeniu Isaaca i jego towarzyszki, bliźniacy scalają się po chwili w jedno ciało, zupełnie jak Transformersi, i tak, ściągając do tego koszulki – ale na szczęście kobieta nie jest w ciemię bita i szybko niweluje niebezpieczeństwo. Zabiera Isaaca do szpitala, gdzie poznaje mamę Scotta, która… Ale to zaraz.
Scotta tymczasem absorbują myśli o zrobieniu sobie tatuażu (który jest prawdziwym tatuażem Tylera Poseya, wpisanym w scenariusz 3. sezonu). Argumenty rozsądnego jak zwykle Stilesa zupełnie do niego nie przemawiają, i nawet gdy tatuaż szybko znika pod wpływem wilkołaczej regeneracji, Scott nie daje za wygraną. Chwilę później dochodzi do niespodziewanego spotkania pomiędzy chłopakami i dziewczynami – bo Allison wróciła właśnie z czteromiesięcznego pobytu we Francji, i Lydia wiezie ją na podwójną randkę – ale komiczna sytuacja błyskawicznie zmienia klimat, kiedy w szybę samochodu Lydii wpada jeleń. To pierwszy znak, że dzieje się coś niedobrego – po ataku oszalałych ptaków, wyjętym wprost jak z dreszczowca Hitchcocka dla bohaterów staje się jasne, że Beacon Hills nawiedzają nieprzyjazne siły.
Przy okazji dowiadujemy się, jakie zmiany zaszły w życiu naszej ulubionej czwórki. Brak Jacksona spowodowany odejściem Coltona Haynesa został wyjaśniony standardowo, ale uroczo, bo oto bohater został amerykańskim wilkołakiem w Paryżu. Jego stratę najmocniej odczuwa oczywiście Lydia, która pogrąża się w zapomnieniu w ramionach pięknych mężczyzn, przepraszam, chłopców. Z kolei dla Allison sytuacja jest trudna nie tylko ze względu na Scotta, ale również rodzinę, bo razem z ojcem złożyli sobie postanowienie pozostania w Beacon Hills tylko pod warunkiem nie mieszania się w supernaturalne biznesy. Sam Scott wydaje się bardziej wyluzowany i pewny siebie, co zapewne jest wynikiem zrzucenia z barków kłamstw i wyjawienia swojego sekretu matce. Biorąc pod uwagę, z jaką łatwością mama McCall rozmawia m.in. z Isaaciem w szpitalu, musiała się już nieźle z tymi nowościami oswoić. Po tym przykładzie od razu też widać, że w serialu zagości nowa, ciekawa dynamika – tym bardziej, że wtajemniczona jest również Lydia – co jest interesującym zwrotem akcji, a z całą pewnością powiewem świeżości.
Najmniej zmian przechodzi Stiles, albo tak się przynajmniej na pierwszy rzut oka wydaje. Jego miejsce jako najlepszego przyjaciela, głosu sumienia i rozsądku oraz komediowej odskoczni jest niezastąpione (zresztą niezastąpiony jest cały Dylan O'Brien), ale odniosłam silne wrażenie, że przez te cztery miesiące dorósł o jeszcze kilka stopni więcej. Jest bowiem przyjacielem nie tylko dla Scotta, ale dla Lydii, co z pewnością nie mogło dla niego łatwe. Krótka scena tej dwójki w ławkach dała mi jednak do zrozumienia, że w końcu wywiązała się pomiędzy nimi więź, która pozwala na szczerość bez narażania się na jad ze strony Lydii – co w jej przypadku jest dużym sukcesem. Uwielbiałam Stilesa we wszystkich dotychczasowych odmianach, ale teraz wygląda na to, że będę nie tylko będę go lubić bardziej, ale i bardziej poważnie go traktować.
Tak czy inaczej, wataha Beacon Hills jest w tarapatach, bo wroga drużyna przybyszów ma zamiar wyeliminować zagrożenie, jakie dostrzegają w osobie Scotta – ponoć ze względu na potencjał, jaki się w nim kryje. Po burzliwej konfrontacji z przerośniętym przeciwnikiem, skórę ratuje bohaterowi Derek. Zabierają rannego Isaaca do starego domu Hale'ów, gdzie odbywa się najbardziej problematyczna scena całego odcinka: w zamian za pomoc z wrogim wilkołakiem, Scott chce od Dereka asysty w przywróceniu swojego zregenerowanego tatuażu.
I OK, rozumiem, że Scott jest nastolatkiem, a nastolatkowie często nie myślą trzeźwo. Rozumiem też, że jest tak zakochany w Allison, że świata poza nią nie dziwi (co na dobrą sprawę zaczęło mnie już poważnie męczyć). Nie mam też nic przeciwko chęci zrobienia sobie tego tatuażu – choć wyjaśnienia za nim przemawiające jakoś do mnie nie docierają (patrz wyżej, miłość do Allison). Ale rzucać wszystko dla zachcianki? Nieprzytomny i wymagający pomocy Isaac leży tuż obok, został zaatakowany i poturbowany przez nieznanego napastnika, a Scott macha na to wszystko ręką, bo chce tatuaż? Nie wiem, jak ten chłopak ma ustawione priorytety, ale ktoś powinien mu chyba powiedzieć, że są rzeczy ważne i ważniejsze. Nie chcę takiego Scotta, takiego zapatrzonego w siebie i zaślepionego uczuciem – chcę Scotta borykającego się ze swoim "ja" i podejmującego trudne decyzje, tak jak w poprzednim sezonie.
Całe to skupienie na tatuażu wyszło nienaturalnie i z przesadnym napuszeniem, jakby tak naprawdę zostało wciśnięte do tego scenariusza na siłę. Co jest problemem, bo "Teen Wolf" zawsze był serialem płynącym po scenariuszu z lekkością piórka na wietrze.
Dalsza część odcinka upłynęła na szczęście znacznie ciekawiej, głównie dlatego, że pod koniec dostajemy kolejne starcie, które tym razem kończy się dla czarnoskórej bez grama litości. Dowiadujemy się wówczas, że wroga paczka składa się tak naprawdę z samych wilkołaków alf, a przewodzi im niewidomy Deucalion, który ma w zanadrzu bardzo niecny plan. Ostatnie sceny zdradzają też nieco więcej szczegółów o losach zaginionych Erici i Boyda, a na ich podstawie można już zacząć przewidywać kierunek sezonu. Przewidywalnością jakoś się jednak nie martwię, bo "Teen Wolf" nie raz do tej pory pokazał, że umie wywrócić schematy do góry nogami, więc jestem pewna, że to co się nam wydaje, tylko nam się wydaje. I trzymam za te iluzje kciuki.
Wprowadzenie nowych przeciwników wyszło zatem zgrabnie i klimatycznie – bo spory brak logiki klimat zastępuje zdecydowanie skutecznie – podobnie jak wprowadzenie do nowego życia bohaterów. Słowem, udana premiera sezonu. Mam tylko nadzieję, że takich tatuażowych zgrzytów więcej się nie doczekam, bo naprawdę, przy takim natężeniu akcji, humoru, grozy i teledyskowej lekkości byłoby szkoda, gdyby "Teen Wolf" miał nagle spaść na psy (wilki?).