"Mad Men" (6×13): Szczęśliwy mały chłopiec
Marta Wawrzyn
25 czerwca 2013, 21:10
Sezon, który przez większość czasu podobał mi się tak sobie, zakończył się kilkoma mocnymi akcentami, sprawiającymi, że z wielką niecierpliwością i jeszcze większym przerażeniem czekam na finałowe odcinki. Spoilery.
Sezon, który przez większość czasu podobał mi się tak sobie, zakończył się kilkoma mocnymi akcentami, sprawiającymi, że z wielką niecierpliwością i jeszcze większym przerażeniem czekam na finałowe odcinki. Spoilery.
Nie obraziłam się na "Mad Men". To, że w tym roku nie było recenzji większości odcinków, nie wynikało z mojej niechęci do ich recenzowania, jak moglibyście pomyśleć, a głównie z mnóstwa trywialnych przeszkód, składających się na tę odległą zwykle rzecz zwaną prawdziwym życiem. Po prostu – porządna recenzja odcinka "Mad Men" (nawet takiego średniego, bo dobrych w tym sezonie było może kilka) wymaga kilku godzin myślenia przy kieliszku wina i kolejnych kilku godzin pisania, najlepiej przy następnym kieliszku. A mnie te godziny były odbierane, kieliszki zamieniały się w… hm, chyba nie butelki?, poniedziałek szybko stawał się piątkiem, piątek niedzielą, a ta kolejnym poniedziałkiem – i orientowałam się, że znów jest za późno i znów nic nie powiem, ale w sumie co to za różnica, skoro i tak już nie pamiętam, co chciałam powiedzieć.
Żałuję, że wyszło, jak wyszło, bo po odcinku "In Care Of" muszę pokajać się i przyznać, że "Mad Men" to mimo wszystko serial genialny. Tak, nadal. Nawet jeśli czasem nuży, nawet jeśli wpycha mi na siłę coś, co już widziałam, nie robi tego bez powodu. Wszystko jest po coś, wszystko się zazębia, wszystko jest dowodem na to, że ten, kto to pisał, przemyślał każdy detal. Z decyzjami Matthew Weinera można się nie zgadzać – ja bym trochę inaczej rozłożyła akcenty w tym sezonie – ale nie można powiedzieć, że jest to facet, który nie wie, co robi. A po tym, co zobaczyłam w finale 6. sezonu, nie mogę się już doczekać zakończenia, ale jeszcze bardziej go nie chcę i boję się tego, co będzie.
Jest jesień 1968 roku.
Richard Nixon jest już prezydentem, co sprawia, że Jezus jest bardzo szczęśliwy, a liberałowie z Nowego Jorku trochę mniej. Niedługo przed Świętem Dziękczynienia na drzwiach Sterling Cooper & Partners pyszni się nowe logo, agencja ma wielkie plany, z jednej strony związane z ważnym klientem z Detroit, z drugiej strony ze słoneczną marką Sunkist z Los Angeles. Kalifornia wydaje się ziemią obiecaną najpierw Stanowi, potem chce uciekać tam Don, w końcu okazuje się, że wylądują tam Ted z Pete'em. Idzie nowe.
Idzie nowe, ale u Dona wszystko jest po staremu. Wciąż chleje alkohol na śniadanie, obiad i kolację, wciąż jest samotny, pogubiony i głęboko nieszczęśliwy. Nawet zwykła rozmowa z córką to udręka. Sally nie chce przyjeżdżać do Nowego Jorku składać zeznania w sprawie włamania do domu państwa Draperów. "Czemu ty im nie powiesz, co widziałam?" – pyta Dona, a dla niego to oczywiście kolejny powód, żeby się zachlać, bo wie, do jakiej sytuacji jego córka czyni aluzję. I wie, że to ona ma rację – nieważne, jak bardzo próbował okłamać i ją, i samego siebie, nieważne, że nawet próbował ją zmuszać do kłamania na temat tego, co przecież dobrze widziała. To ona ma rację.
Niedobrze jest być Donem Draperem. W 6. sezonie nawet przez moment nie było znanego z wcześniejszych serii wrażenia, że być Donem jest niedobrze, ale w sumie całkiem dobrze. Nie, teraz w jego życiu nie ma już nic atrakcyjnego. To człowiek sfrustrowany, zdający sobie sprawę z błędów, które w kółko popełnia. To człowiek, który nie ma niczego, bo sam sobie wszystko odebrał. To wreszcie człowiek, który nie istnieje. I nawet Don Cherry, śpiewający podczas sceny w barze, nie dodaje życiu Drapera uroku (na marginesie – Don Cherry śpiewał ten sam utwór w pierwszym odcinku. Kto mi powie, co Weiner miał na myśli?).
"Badania pokazują, że Jezus miał zły rok"…
…mówi Don w barze do duchownego, którego za chwilę pobije, i jednym tchem wymienia wszystko, co Jezus schrzanił w 1968: Martin Luther King, Kennedy, Wietnam, Nixon. A tymczasem w biurze "nie mogą znaleźć Drapera", na którego czeka ważny klient. Okazuje się jednak, że nieprzyjście na spotkanie z klientem to nie szczyt możliwości Dona. On nagle postanawia zacząć mówić prawdę. "Czyż nie byłeś szczęśliwym małym chłopcem?" – słyszy Don, po tym jak opowiada bzdurną historyjkę o tatusiu, który mu dawał czekoladki Hersheya. Nie był. I postanawia to opowiedzieć klientowi, ku zrozumiałej konsternacji wszystkich, którzy muszą słuchać jego zwierzeń o dorastaniu w burdelu w Pensylwanii i o tym, jak to naprawdę było z batonikami Hersheya.
"Marzyłem, by być chcianym" – mówi Dick – "a tymczasem kobieta, która była zmuszona mnie wychowywać, każdego dnia patrzyła na mnie, jakby miała nadzieję, że zniknę". To ważne słowa, które wiele mówią o głównym bohaterze "Mad Men". Ale nie są to słowa, które powinny były paść w tym momencie.
Po tym występie jasne staje się, że jego już nic nie uratuje: ani Kalifornia (z której rezygnuje, po to by Ted mógł udawać przyzwoitego człowieka), ani Megan (która niedługo potem właściwie go opuści, co zresztą nie ma większego znaczenia, bo i tak przez cały sezon była tylko zbędnym sprzętem domowym), ani żaden cud. Decyzja partnerów, by wysłać go na przymusowy urlop, jest logicznym następstwem tego, co zrobił. Ten sezon był dla Dona równią pochyłą, zwiedzaliśmy z nim zapowiedziane w "The Doorway" kręgi piekieł, i nie możemy się dziwić, że zobaczyliśmy jego ostateczny upadek.
Umarł król, niech żyje Peggy?
Tak, chyba do tego właśnie dążymy. Ale to nie będzie szczęśliwe życie. Elisabeth Moss to druga, obok Jona Hamma, a może nawet od niego jaśniejsza, gwiazda odcinka. Widzimy ją jako kobietę zakochaną, wściekłą, zazdrosną (cudowny występ w halce, która udawała, że jest sukienką!), rozsądną, namiętną, porzuconą i upokorzoną, a wreszcie pogodzoną z tym, co jej zostało. Jej prawie romans z Tedem zakończył się tak, jak zakończyć się musiał – niedoszły ukochany stchórzył i jeszcze wyszedł na tego przyzwoitego. Ted z Peggy, Ted z żoną, Ted z miną zbitego psa. "To przejdzie" – zapewnia go Don, odgadując jego czarne myśli związane z zakazaną miłością do podwładnej. I ma rację. To przejdzie.
Okazuje się, że Don od początku miał rację co do Teda – to facet taki, jak oni wszyscy. Nawet jeśli usilnie stara się taki nie być. Przez cały sezon miałam nadzieję, że Peggy i jej dawny szef wreszcie pogadają ze sobą otwarcie – jak kiedyś w "The Suitcase" – i choć na parę godzin obojgu zrobi się lepiej. Ale już kiedy taka myśl przebiegała mi przez głowę, wiedziałam, że jestem głupia. To już nie to samo co kiedyś. Nawet jeśli on wciąż wyczuwa, co jej zagraża i w pierwszym odruchu chce ją chronić, nie wie już, jak z nią rozmawiać. A ona nadal mu nie może wybaczyć tego, co było, i wciąż traktuje go chłodno. To straszne, co się stało z tą dziwną, ale przecież niegdyś całkiem szczerą i przynoszącą ukojenie przyjaźnią. Bohaterowie "Mad Men" potrafią zepsuć każdą dobrą rzecz, jaka im się przytrafiła w życiu.
Chciałabym żałować Peggy, kiedy oskarża Teda o to, że to on podejmuje decyzje. To prawda, w tym sezonie wszyscy decydowali za nią. Ale w końcu ona ma to, na czym jej zależało najbardziej: karierę. Ba, wylądowała w jedynym miejscu, do którego naprawdę od początku do końca pasuje: w fotelu Donalda Drapera, jej dawnego szefa, właśnie odesłanego na przymusowy urlop. Symboliczna scena, w której kamera pokazuje Peggy od tyłu, przyjmującą identyczną pozę, co Don w czołówce serialu, stanowi wisienkę na torcie. Co tam jakiś Duck czy inny Lou Avery, tu rządzi Peggy, była sekretarka i konkubina anarchisty, jednorazowa kochanka jednego z szefów, kobieta sukcesu. Zauważyliście, że panna Olson nosi pod koniec odcinka spodnie? To zapewne też nie jest szczegół bez znaczenia.
"Jesteś wolny".
"Wolny od niej. Wolny od nich. Wolny od wszystkiego" – stwierdza Trudy w rozmowie z Pete'em, który stracił właśnie matkę i pakuje swoje manatki, by wyjechać do Kalifornii z Tedem. Czy to dla kogoś zaskakujące, że Pete ma tę samą skwaszoną minę co zawsze? Ten facet nie jest, nie był i pewnie już nigdy nie będzie cieszył się z tego, co ma, bo chyba po prostu nie potrafi. Może co najwyżej kiedyś spróbować pogodzić się z życiem, jak najwyraźniej uczyniła już Betty.
Tajemnica Boba Bensona (James Wolk), jednego z najdziwniejszych bohaterów w historii "Mad Men" niby się wyjaśniła, a jednak nie do końca. Czy faktycznie przyczynił się on do śmierci starszej pani Campbell? Co oznacza fakt, że właściwie nie istnieje, tak jak Don? Czy jest niebezpieczny? Czy chce od Pete'a tego, czego zasugerował, że chce? Dlaczego wciąż widzimy go koło Joan? Mam wrażenie, że o tym dziwnym gościu, któremu niełatwo jest zetrzeć z twarzy fałszywy uśmiech, jeszcze sporo się dowiemy. Na razie mogę tylko powiedzieć, że nie dziwię się szalonym teoriom tworzonym przez fanów. Sama bym taką wymyśliła, gdybym miała choć odrobinę wyobraźni.
Nie wystarcza mi też wyobraźni…
…by bawić się w zgadywanie, co wymyślił Matthew Weiner na koniec. Po obejrzeniu sceny, w której Don pokazuje dzieciom burdel, gdzie się wychował, mogę tylko stwierdzić, że "Mad Men" wciąż potrafi zaskakiwać. Uważam, że nie zobaczymy w finale serialu śmierci Dona (ani też nikt inny nie rzuci się z okna biurowca – nie ma to sensu, bo przecież potem ten ktoś, po długim spadaniu, musiałby wylądować w fotelu Dona). A przynajmniej nie zobaczymy śmierci prawdziwej. Ale być może zobaczymy jego symboliczną śmierć i ponowne narodziny Dicka Whitmana? Jeśli mam jakoś wiązać przesiąknięte śmiercią "The Doorway" z tym, co się działo później, to właśnie taki koniec życia i uwolnienie się od wszystkiego, zniknięcie, wydaje mi się w jakiś sposób sensownym rozwiązaniem. Ale prawdopodobnie to zbyt ograniczone myślenie i Weiner ma w zanadrzu coś zupełnie innego.
Nie potrafię sobie też wyobrazić, że "Mad Men" się skończy. Jak łatwo zauważyć po kolorystyce strony, "Mad Men" to powód, dla którego powstała Serialowa. To serial, który nawet kiedy nieco obniża loty, co tydzień wywołuje burzliwe dyskusje i zachwyca cudownymi drobiazgami, jakich nie brak nawet w słabszych odcinkach. I teraz co… 13 odcinków i koniec? To przerażające.
A jeszcze bardziej przeraża mnie to, że prawdopodobnie pozostawimy wszystkich bądź prawie wszystkich bohaterów w nie najlepszym stanie, poturbowanych przez życie i nieszczęśliwych, pewnych, że wszystko, co może mieć człowiek, jest niczym. Jedni po prostu wyjdą przez drzwi i nie wrócą (Megan, niedoszła następczyni Sharon Tate), inni do końca świata będą przechadzać się po biurze (Joan), a jeszcze inni podążą ścieżkami, o których wiemy, że donikąd nie prowadzą (Peggy, Pete). Nie potrafię sobie wyobrazić, jak straszne będzie to pożegnanie, ale po mrocznym piątym i równie mocno doprawionym wszelkimi odmianami dekadencji szóstym sezonie jestem przekonana, że dla nikogo nie będzie happy endu.