Wakacje #1. Co oglądać, kiedy nic się nie chce?
Marta Wawrzyn
14 lipca 2013, 18:02
Po sezonie 2012/2013 poczułam taki przesyt serialowymi średniakami, że przez czerwiec i początek lipca nie oglądałam w zasadzie niczego. Teraz nadrabiam zaległości, kręcąc na wszystko nosem i ostro traktując nowości. Co oglądać, kiedy seriali mało, a na dodatek człowiekowi się nic nie chce?
Po sezonie 2012/2013 poczułam taki przesyt serialowymi średniakami, że przez czerwiec i początek lipca nie oglądałam w zasadzie niczego. Teraz nadrabiam zaległości, kręcąc na wszystko nosem i ostro traktując nowości. Co oglądać, kiedy seriali mało, a na dodatek człowiekowi się nic nie chce?
Pewnie zauważyliście, że w maju znienawidziłam seriale. Myślałam, że to szybko minie – bo zawsze mija – ale nie. Kolejne tygodnie pędziły jak szalone i nie przynosiły jednak wielkich zmian. W połowie sezonu porzuciłam nawet ukochane "Arrested Development" (potem je skończyłam, by stwierdzić, że najlepszym odcinkiem i tak był ostatni, który zobaczyłam przed przerwą – "Colony Collapse", czyli pierwszy odcinek o GOB-ie), na powrót "The Killing" ledwie zerknęłam, nowości mnie tylko denerwowały. I właściwie nic w tym dziwnego, każdy czasem potrzebuje detoksu czy raczej, w tym przypadku, odrobiny prawdziwego życia, na które zwykle staram się nie zwracać uwagi. A które bywa całkiem fajne.
Przeczytałam kilka książek, udało mi się parę razy zajrzeć do kina, wybrać się na zakupy, pospacerować po Krakowie, wyjechać w Bieszczady, poznać Wioskę Fantasy, sprawdzić, co dzieje się w Warszawie, zobaczyć na przyjęciu z okazji 4 lipca w ambasadzie flagę z cupcake'ów… Tym przyjęciem może już nie powinnam tak się chwalić, ale co poradzę, świetnie mi było w ogródku u ambasadora, z tymi ludźmi prawdziwymi, muzyką kowbojską i hamburgerami, sprawiającymi, że wszyscy pachnieliśmy tak samo, niezależnie od tego, ile czasu poświęciliśmy na dobór odpowiednio eleganckich perfum. Ach, ci Amerykanie… A flaga to już cudo samo w sobie, będę się nią chwalić i basta. Wiecie, że kiedy cupcake'i były zjadane przez gości, gospodarze od razu dokładali nowe, tak żeby zawsze była flaga? To się nazywa soft power!
Serialami zainteresowałam się ponownie dopiero w tym tygodniu, po powrocie z gościnnej Warszawy do Krakówka, swojskiego, chłodnego i deszczowego.
Nadrabianie zaległości zaczęłam od "The Killing"…
…potraktowanego bardzo ostro przez Michała. I powiem szczerze, że trochę mnie ta jego niechęć do "The Killing" dziwi. Też nie przepadam za "dziećmi ulicy" i uważam, że nie można było wymyślić bardziej banalnego tematu niż właśnie one. Ale pomijając tych szaroburych nastoletnich bohaterów, wszystko w Seattle jest na swoim miejscu. Holder i Linden wciąż stanowią świetną parę detektywów i chyba też już przyjaciół; w zasadzie każda ich rozmowa to pyszna sprawa. Peter Sarsgaard wkłada dużo serca w rolę, która też przecież aż tak oryginalna nie jest. Intryga jak zawsze poprowadzona jest perfekcyjnie, tak perfekcyjnie, że cztery odcinki obejrzałam jednym ciągiem. I tylko brak mi trochę tych prawdziwych emocji, tego rozdzierającego dramatu, który był osią poprzednich sezonów.
Na drugim biegunie znajduje się "True Blood", które oglądam jako jeden z niewielu seriali na bieżąco i naprawdę nie umiem odpowiedzieć na pytanie, czemu właśnie tę produkcję spotyka takie wyróżnienie. Niby jest trochę lepiej niż w 5. sezonie, niby Eric to Eric, ale gdzie te emocje, gdzie te szalone zwroty akcji, które sprawiały kiedyś, że człowiek siedział jak na szpilkach, czekając co dalej? "True Blood" teraz to symbol serialowego rozmemłania. Alan Ball dobrze zrobił, że dał nogę, ten serial trzeba po prostu zakończyć, a nie wlec dalej na siłę. Zwłaszcza że oglądalność spada na łeb na szyję – i nie dziwię się, naprawdę się nie dziwię. No bo kurcze… wróżkowampiry!?
Lekko niestety też mnie na razie zawodzi jeden z moich najulubieńszych seriali na świecie, "Luther", który w pierwszej połowie trzeciego i możliwe, że już ostatniego sezonu nie dał mnie jeszcze rady porwać. To, czym zachwyca się Andrzej, na mnie aż tak nie działa. Sprawa z dwóch pierwszych odcinków zbyt ciekawa nie była, serial ratował tylko wątek ścigania głównego bohatera przez dawną podwładną. Chcę już z powrotem Alice, chcę, żeby było mroczniej, chcę też, żeby ta miła blondynka, która kręci się wokół głównego bohatera, okazała się nie taka miła. Za dużo chcę?
Z serialowych kontynuacji oglądam jeszcze "Magic City", które zachwyca mnie zdjęciami i ładnymi dziewczynami, ale poza tym nudzi mnie nieziemsko. Dziwi mnie, że serial dostał 2. sezon (oglądalność ma niewiele lepszą niż "Boss") i sądzę, że trzeciego jednak już nie będzie.
Za to nowości, ach, nowości!
Nowości zdarzyło się w tym roku kilka fajnych. Takie "The Goodwin Games" na przykład. Przesympatyczny sitcom z Becki Newton w roli głównej, który mogłabym oglądać dalej, gdyby FOX nie spisał go na straty jeszcze przed premierą. Wielka szkoda. Zwłaszcza że w "The Goodwin Games" świetny jest też Scott Foley, który zaskoczył mnie swoim talentem komediowym.
Całkowicie w tym roku ominęłam młodzieżowe seriale ABC Family – "The Fosters" i "Twisted". Miałam szczery zamiar zabrać się za nie, ale kiedy zaczęłam szukać odpowiedzi na pytanie "po co?", okazało się, że nie umiem jej znaleźć. Oba serialiki pozostały więc w poczekalni, tam, gdzie ich miejsce. Razem z nimi siedzą "Graceland" i "King and Maxwell" – po żadnym z nich nie spodziewam się niczego więcej niż sztampy w najgorszym dla mnie wydaniu: policyjno-agencyjnym. Mylę się? Powinnam się z którymś przeprosić?
Brytyjskie seriale kostiumowe to trochę nie moja bajka, ale "The White Queen" to całkiem przyjemna produkcja. Nie wiem, czy za dużo nie tracę, oglądając "bezcyckową" wersję BBC, zamiast wersji Starz, ale jakoś nie potrafię się powstrzymać. Zwłaszcza Szwedka Rebecca Ferguson to dla mnie duże odkrycie, wydaje mi się, że stworzono ją specjalnie po to, by mogła zagrać Białą Królową.
Okropnie mnie zawiódł…
…Marc Cherry, którego "Desperate Housewives" uwielbiałam dłużej, niż powinnam była. Nie wiem, jak to się dzieje, ale kiedy przyzwoite całkiem i często bardzo zabawne telenowele latynoamerykańskie zamieniane są na seriale anglojęzyczne, tracą cały swój urok. Domyślam się, że "Devious Maids" to w dużej mierze kopia "Ellas son… la alegría del hogar" i, choć nie widziałam oryginału, założę się, że jest on znacznie strawniejszy. To nie jest tak, że "Devious Maids" nie da się oglądać. Nie, po prostu nie potrafię znaleźć żadnego sensownego powodu, dla którego miałabym chcieć na to patrzeć. Ładne panie, gorący klimat i latynoska muzyka to jednak za mało. Straszne dla mnie jest to, że dialogi w nowej produkcji Marca Cherry'ego aż tak nawalają, w końcu to właśnie rozmowy bohaterek były kiedyś jedną z najlepszych rzeczy w "DH". Na razie pasuję po pilocie, choć nie wykluczam, że jeśli będzie dalej padać deszcz, przeproszę się z "Devious Maids".
Inne duże rozczarowanie to "Under the Dome", chwalone na Serialowej przez Agnieszkę. Nie widzę tam nic poza sztampą, wszechobecną płycizną i ogranymi schematami. Uważam, że w sezonie ten serial nie miałby szans na przetrwanie. Dwa odcinki obejrzałam z trudem, trzeci chyba sobie odpuszczę. Dajcie znać, kiedy ta cała kopuła okaże się wielkim spiskiem.
Bez większego zachwytu przyjęłam też "Raya Donovana", najnowszy hicior stacji Showtime. Pilot momentami mnie męczył, a momentami śmieszył. Nie wiem, czemu Andrzej napisał, że serial jest mroczny, dla mnie to raczej taka "trochę lepsza sieczka". W zasadzie wszystko, włącznie z pracą i problemami osobistymi głównego bohatera, to ograne motywy, które gdzieś już były. Ray Donovan trochę kojarzy mi się z Donem Draperem, a trochę z Pawłem Grasiem, ale to tylko z powodu aparycji Lieva Schreibera. Który zresztą aktorem jest bardzo dobrym, podobnie jak grający ojca Raya Jon Voight. Nie wykluczam, że będę oglądać serial dalej, bo potencjał niewątpliwie ma, ale po pilocie wielkiego zachwytu nie czuję.
Za to natychmiast, od pierwszych minut, kupiłam…
…"Orange Is the New Black", nowy serial Jenji Kohan. To produkcja subtelna, niegłupia, fajnie skonstruowana, zapewniająca co chwilę widzowi "śmiech przez łzy". Dramat został w niej zmiksowany z absurdalną komedią w idealnych proporcjach, przywodzących mi na myśl stare sezony "Trawki". Taylor Schilling została obsadzona idealnie, a motywu muzycznego w wykonaniu Reginy Spektor mogłabym słuchać i słuchać. Zdecydowanie moja ulubiona nowość tego lata!
Bez większych zastrzeżeń polecam również amerykańską wersję "The Bridge", przede wszystkim dlatego, że świetnie portretuje skomplikowane amerykańsko-meksykańskie pogranicze. Przykurzony, z lekka magiczny i tajemniczy klimat stanowi dla mnie główny powód, dla którego będę dalej oglądać "The Bridge". Oby intryga też dała radę.
Największa chała tego lata? "Mistresses". Nie, nie spodziewałam się cudów. Ale lubię Alyssę Milano, dobrze też wspominam z "Lost" Yunjin Kim, i nie wyobrażałam sobie, żeby produkcji zawierającej je obie nie dało się oglądać. Nie da się. Prędzej zmęczyłabym odcinek "Mody na sukces" niż "Mistresses", które wyłączyłam po jakichś 25 minutach i nic mnie nie zmusi, żeby je włączyć ponownie. Ten serial nie ma w sobie kompletnie nic, scenariusz jest wypełniony banałami, a chemii między głównymi bohaterkami próżno szukać.
Lato, lato…
Jak widać, latem też jest co oglądać, choć trzeba trochę się nabiedzić, żeby znaleźć coś sensownego. Ten weekend spędzam z "Orange Is the New Black" – za mną już siedem odcinków i chcę więcej, zdecydowanie chcę więcej. Mam jeszcze w planach wielkie nadrabianie starych sezonów "Doktora Who", a z zeszłego sezonu zostało mi jeszcze sporo odcinków "Hart of Dixie", "The Americans" i kilku innych produkcji.
Na nudę nie narzekam – i nie, wcale nie chcę wracać na koniec do "Dextera", z którym bez żalu pożegnałam się kilka sezonów temu (teraz wystarczą mi recenzje Marceli), nie chcę też tracić czasu na lekkie, łatwe i przyjemne procedurale (nie sprawiają mi przyjemności seriale o takich samych wymuskanych policjantach i agentach) ani kolejne seriale ABC Family. Która to stacja mogłaby przypomnieć sobie o cudownym "Bunheads" zamiast zamawiać kolejne sztampowe produkcje dla nastolatek.
Przede wszystkim jednak odliczam dni do premiery "Low Winter Sun" i powrotu "Breaking Bad". Mam wrażenie, że dopiero wtedy w połowie sierpnia mogła wreszcie powiedzieć, że to jest dobre serialowe lato. A Wy co porabiacie, kiedy za oknem pada letni deszcz?