"Teen Wolf" (3×12): Ostatnia draka z Darachem
Agnieszka Jędrzejczyk
23 sierpnia 2013, 15:37
Pięć miesięcy czekania na ciąg dalszy rozpoczętego sezonu to nie jest prezent, jaki każdy fan serialu chciałby dostać w jakimkolwiek momencie roku. Ale kurka wodna, ciężko rozpaczać, kiedy "Teen Wolf" żegna się z widzami w tak satysfakcjonujący sposób. Jak na połowę sezonu, to był całkiem soczysty finał. Spoilery.
Pięć miesięcy czekania na ciąg dalszy rozpoczętego sezonu to nie jest prezent, jaki każdy fan serialu chciałby dostać w jakimkolwiek momencie roku. Ale kurka wodna, ciężko rozpaczać, kiedy "Teen Wolf" żegna się z widzami w tak satysfakcjonujący sposób. Jak na połowę sezonu, to był całkiem soczysty finał. Spoilery.
Trzeba przyznać, że to nie mogło skończyć się inaczej. "Poziom emocji i napięcia sięgnął w ciągu ostatnich tygodni zenitu, więc naturalną koleją rzeczy finał sezonu 3A nie mógł zostawić nas wiszących nad przepaścią. Mszcząca się – i trochę już nadużywająca ekranowej gościnności – Jennifer musiała się w końcu doigrać, przecież bohaterowie serialu nie mogą zostać pokonani (tak łatwo). Wyścig z czasem w pogoni za pojmanymi rodzicami mógł zakończyć się tylko sukcesem, a przepowiadana i zapowiadana przemiana Scotta byłaby tylko pustym frazesem, gdyby do niej faktycznie nie doszło. Jeśli więc o niespodziankach, nieprzewidzianych zwrotach akcji i zmieniających oblicze serialu nowościach mowa, nie za bardzo jest czego w finale śródsezonu szukać. Ale jeśli mowa o emocjach, potencjale i otwartych furtkach, to "Lunar Eclipse" zostawił ich po sobie od groma – i jeszcze więcej.
Mówiąc krótko, "Lunar Eclipse" składał się z dania głównego i deserów. Danie główne polegało na rozprawieniu się z Darachem i pożegnaniem ze sprawiającą problemy watahą alf, desery pozwoliły zasmakować kilku drobnych prezencików, które urozmaiciły brak znaczących niespodzianek. Ogromnie cieszy mnie rozwiązanie głównego wątku, bo jeśli mam być szczera, sam w sobie zaczął mi się już trochę dłużyć. W zasadzie jedyne, co mi się w nim naprawdę podobało, zaczynało się i kończyło na zbudowaniu kilkunastu świetnych wątków pobocznych. Dojrzewanie Scotta, odkrywanie tajemniczych zdolności Lydii czy też rozwijająca się relacja pomiędzy Allison i Isaakiem szybko zdobyły sobie znacznie więcej mojej sympatii niż kolejne potyczki, fizyczne bądź słowne, pomiędzy złymi wilkołakami i całą resztą.
Tym bardziej cieszy mnie fakt, że finałowe starcie pomiędzy Jennifer i Deucalionem z udziałem Scotta i Dereka było nie tylko zamknięciem tematu, ale i zamknięciem ciekawie zagranym. Po szlifującym do perfekcji umiejętność nierobienia niczego – poza umiejętnością cierpienia – Dereku nie spodziewałam się już bowiem niczego dobrego, a tu proszę – przechytrzył Jennifer w sposób godny czapek z głów, celnie uderzając w jej najbardziej czuły punkt. To była chyba jedna, jedyna rzecz, która mnie w "Lunar Eclipse" jednak wzięła z zaskoczenia, więc brawa za to i tak trzymać.
Dalej poszło już standardowo. Zaszczyt zadania Jennifer ostatecznego ciosu przypadł Deucalionowi, bo byłoby głupio, gdyby Scott, który przez cały sezon jak ognia unikał uciekania się do śmierci, nagle z zimną krwią dopuścił się morderstwa – nawet pomimo tego, że chwilę wcześniej stał się prawdziwym alfą i teoretycznie zabicie druidki już by mu w tym nie przeszkodziło. Nie wzruszyło mnie również puszczenie Deucaliona wolno, bo to też jasno wpisuje się w jego kodeks moralny. Za to niezmiernie podobały mi się dwie rzeczy: że nazwał swoich przyjaciół swoją watahą, sugerując nie tyle, że przejmuje odpowiedzialność lidera, ale że niezmiernie ceni ich zdolności, wiedzę i przyjaźń – czy są wilkołakami, czy nie. I druga rzecz: że Peter nareszcie ujawnił swoje prawdziwe zamiary. Wszystkie te potajemne, krzywe uśmieszki, natchnione przemowy wypowiadane do kamery i podejrzliwa troska o życie i zdrowie bohaterów zostawiały wyraźny trop, że wujek Peter wcale nie chce odkupić swoich win, ale ma w zanadrzu znacznie bardziej niecne zamiary. Teraz, gdy Scott został alfą, być może będzie czaił się na jego moce – ale czegokolwiek nie chciałby dokonać, dobrze, że powraca stary, dobry manipulujący drań – bo najlepszy Peter to zimny skurczybyk o nienagannie protekcjonalnym usposobieniu. A teraz, gdy dwie najgroźniejsze frakcje praktycznie same usunęły mu się z drogi, wujek Peter ma znacznie więcej pola do manewru.
Swoją drogą pytanie: czy scena śmierci Kali nie przypomniała nikomu 5. sezonu "Buffy: Postrach wampirów", w którym władająca magią Willow wypuszcza stos noży w Glory? Co prawda wierzyć mi się nie chce, że Kali, bądź co bądź alfa, kopnęła w kalendarz od przeszycia szkłem kilku części ciała – Derekowi przeszytemu prętem nic poważnego się jakoś nie stało – ale do braku logiki w "Teen Wolfie" po pierwsze można się przyzwyczaić, a po drugie jeszcze do niego wrócę.
Tymczasem gdzie indziej Allison i Isaac odkrywają miejsce położenia Nemetonu – po naprawdę fantastycznie nakręconej scenie flashbacku do 1. sezonu – ale w ratunku uwięzionych rodziców przeszkadza szalejąca magiczna burza. Na szczęście Stiles ratuje sytuację swym niezawodnym kijem bejsbolowym, i na tym w zasadzie kończy się cały wątek porwania. Przyznam, że trochę kręcę na niego nosem, bo wydawał się wybitnie pospieszony i niedopracowany – abstrahując od pojawiającego się znikąd Stilesa, który chwilę wcześniej leżał nieprzytomny na kierownicy swojego jeepa, dostajemy tylko kilka szczęśliwych uścisków i końcową konkluzję z Papą Argentem, którego Allison przekonuje do powrotu do łowieckiego biznesu – tylko tym razem w obronie tych, który nie mogą bronić się sami. Wszystko fajnie, zakończenie jest adekwatne i wzruszające, ale po tak budowanym napięciu i całym poświęceniu, na które zdobyły się dzieciaki, te kilka urwanych scen to dla mnie za mało. Gdyby to był finał sezonu, byłabym solidnie rozczarowana, ale tutaj szczęśliwie wchodzą te otwarte furtki.
Policzmy. Mamy Scotta przyjmującego rolę alfy, który będzie musiał uczyć się żyć zarówno ze swoją mocą, jak i biorącą się z niej odpowiedzialnością. Jednocześnie, na drodze na pewno stanie mu tatuś, niesympatyczny agent McCall, który najwyraźniej nie jest szczególnie bystry, skoro tak idealnie dał się Allison wystrychnąć na dudka (za to Scott ogromnie zaimponował mi beznamiętnym sposobem, w jaki zamknął tatusiowi drzwi przed nosem). Dalej, mamy Petera i jego niecne zamiary, Lydię, która, odkrywszy swoje zdolności, będzie uczyć się je opanowywać, bliźniaków, którym zapewne nie będzie łatwo dostać się do drużyny, czy Isaaca i Allison pogłębiających swoje, poniekąd zakazane, uczucie. No i nie zapominajmy o ciemności, która wdarła się do bohaterskiej trójki w zamian za ich ofiarę – jaką przyjmie formę, jak na nich wpłynie i co z tego wyniknie to pytania, które ciekawią mnie chyba najbardziej. Sądząc po sneak peeku z Allison i Isaakiem w rolach głównych, będzie się w tym temacie działo, i to działo niemało. Jednym słowem wszystko wskazuje na to, że druga połowa sezonu okaże się jeszcze lepsza niż pierwsza, a po tych wszystkich tragediach, adrenalinie i graniu nam na nosie emocjami – to mówi wiele.
Jednak teraz, kiedy największe zagrożenie zostało zażegnane i póki co, w Beacon Hills zapanowała znów chwila spokoju, mam nadzieję, że odcinki sezonu 3B nie zapomną, tak jak ich poprzedniczki, o poświęceniu czasu postaciom i relacjom pomiędzy nimi – ale takim zwykłym, codziennym, nie wynikającym ze śmiertelnego zagrożenia wiszącego im nad głowami. Jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pierwsza część sezonu – o ile stworzyła świetny klimat walki dobra ze złem – mimo wszystko trochę zbyt zagalopowała się w stawkach, zapominając o bohaterach jako takich. Po kilku początkowych odcinkach (głównie rewelacyjnym "Motel California"), fabuła skręciła w stronę wielkiego zła, poświęceń i ostatecznej batalii, coraz dalej zostawiając w tyle wątki takie jak delikatną przyjaźń pomiędzy Scottem a Allison, uczucie, jakim darzy Lydię Stiles czy rolę Dereka jako (anty)mentora. Później praktycznie nie został już po nich ślad, stąd też nie ukrywam lekkiego niedosytu. Liczę, że sezon 3B znacznie się w tym względzie poprawi, bo o ile uwielbiam całe te walki dobra ze złem i co z nich wynika, tęsknię za życiem codziennym, do jakiego "Teen Wolf" przyzwyczaił mnie w poprzednich sezonach.
Z tego też wynika inna rzecz – ów brak logiki, do którego miałam wrócić. Jakoś ciężko mi na przykład uwierzyć, że Ethan i Aiden mogą tak po prostu zacząć sobie żyć z bohaterami w zgodzie. Pozycję Ethana jeszcze rozumiem, ale Aiden nie tylko przyczynił się do zamordowania Boyda, ale również wcale nie odczuwał z tego powodu wyrzutów sumienia. A tu nagle życie ratuje mu Cora, która kilka odcinków wcześniej wcale nie miała zamiaru puścić bliźniakom płazem utraty przyjaciela. Zresztą, cały wątek Cory, nieobecnej przez sześć lat, został niemal zupełnie zignorowany pod kątem jej relacji z bratem. Praktycznie ze sceny na scenę wszystko pomiędzy nimi jest jak gdyby nigdy nic. Dziura. Isaac wyrzucony z loftu przez Dereka w sposób zbyt boleśnie przypominający o znęcającym się ojcu też niespecjalnie na tym ucierpiał, najwyraźniej zdążył o wszystkim zapomnieć. Ciekawa też jestem, co się z stało z panną Morell, której Scott najpierw obiecał, że nie pozwoli alfom jej skrzywdzić, a potem pospieszył na wezwanie doktora Deatona. Można tak wymieniać dłużej i niby nie zmieni to całej mojej sympatii, jaką wlewam w każdy odcinek tego serialu, ale jednak jakieś wyjaśnienia by się przydały.
Więc w końcu "Lunar Eclipse" był dobry czy zły? Powiem tak: ten odcinek miał mnie w garści, a narzekam tylko dlatego, że się sam podstawił. Uwielbiam "Teen Wolfa" jak nigdy dotąd i życzę każdemu serialowi takiej umiejętności budowania, utrzymywania i podwyższania napięcia. A że się poprawi, to wiem na pewno (a nawet jeśli nie, to będę mu tego życzyć aż do skutku, bo to w końcu "Teen Wolf").