"The Goldbergs" (1×01): Wrzaski w wersji retro
Marta Wawrzyn
27 września 2013, 19:01
Kiedy czytam w opisach komedii takie określenia, jak "zwariowana rodzina", "dysfunkcyjna rodzina", "oparte na życiu twórcy", zapala mi się w głowie światełko ostrzegawcze. Nie bez powodu.
Kiedy czytam w opisach komedii takie określenia, jak "zwariowana rodzina", "dysfunkcyjna rodzina", "oparte na życiu twórcy", zapala mi się w głowie światełko ostrzegawcze. Nie bez powodu.
Scenarzysta Adam F. Goldberg postanowił opowiedzieć nam o swojej rodzinie w sposób w jego mniemaniu chyba nietypowy, a w rzeczywistości – najbardziej banalny na świecie. Jeśli oglądaliście "Cudowne lata", to "The Goldbergs" od razu Wam się z nimi skojarzy. Tyle tylko że tu mamy lata 80., dużo banalnych gagów i niezbyt wiele uroku.
Bohaterami nowego serialu ABC są Goldbergowie: mama Beverly (Wendi McLendon-Covey), tata Murray (Jeff Garlin), trójka dzieciaków, z których najbardziej ma nas interesować mały Adam (Sean Giambrone), a także dziadek. Razem mają tworzyć wesołą i szaloną w założeniu rodzinę, która ciągle na siebie krzyczy, czasem ma siebie naprawdę dość, ale jest w niej też dużo ciepła, miłości i humoru. W założeniu.
Rzeczywistość nie do końca nadąża za założeniami. W pilocie jest zaledwie kilka momentów rzeczywiście sympatycznych (wąchanie kocyków, Adam z dziadkiem, tłumaczenie ostrych słów taty na język nieco mniej obcesowy, parę migawek z prawdziwą rodziną scenarzysty na koniec), istnienia momentów zabawnych nie stwierdziłam wcale. W takich chwilach naprawdę żałuję, że wszystkie te nowoczesne komedie, nawet kiepskie, nie zawierają śmiechu z puszki – może pod przymusem zaśmiałabym się choć raz. A tu nic, dwadzieścia minut siedzenia jak Sfinks.
Serial robi to samo, co "Cudowne lata", "Mad Men" albo ostatnio "The Carrie Diaries": stara się wykorzystać, że ludzie to nostalgiczne stworzenia. I momentami to działa – a może po prostu jestem już w tym wieku, kiedy człowiek popada w takie klimaty. Tak czy siak ALF, Mr. T i K.I.T.T. na ekranie robią swoje. Przynajmniej przez chwilę.
Ale w trakcie oglądania pilota zapomina się, że to lata 80. i że mamy czuć się sentymentalnie. Zostają tylko sztuczne postacie (co jest koszmarnym paradoksem, skoro Goldberg najwyraźniej dość dokładnie odwzorował swoją prawdziwą rodzinę), słabe gagi i wrzaski. Bardzo dużo wrzasków. Serio, bohaterowie "New Girl" to przy Goldbergach bardzo cisi ludzie. "Przestańcie na siebie wrzeszczeć! Zamknijcie się już!" – myśli ogłuszony widz, słuchając, jak rodzina Goldbergów prowadzi "zabawne" konwersacje o myciu tyłków i innych ważnych sprawach. Ale nie, oni drą się na siebie do samego końca.
Pojawiają się też przekleństwa – wyciszone albo złagodzone. I to też zły pomysł, to bardzo zły pomysł. Stacja ABC kiedyś wykropkowała w tytule słowo serialu "bitch", teraz znów boi się iść na całość. Wypada to fatalnie, bo takie półśrodki zawsze wypadają fatalnie. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko przekleństwom. Ba, potrafię docenić, jak mięsem rzuca Jim Jefferies w "Legit". Uwielbiam przeklinającą Julię Louis-Dreyfus w "Veepie". Kocham Petera Capaldiego w "The Thick of It". Bo to świetnie napisane teksty! Bo ci aktorzy robią to z wdziękiem! W "The Goldbergs" to po prostu bez sensu rzucane (i wyciszane) wyzwiska i przerywniki, które nie służą do niczego. A już z pewnością nie bawią.
Najjaśniejszym punktem "The Goldbergs" jest dla mnie Patton Oswalt, który nie pojawia się na ekranie, a jedynie robi za narratora – dorosłego Adama Goldberga. To rzeczywiście świetny aktor, skoro z tych wszystkich banałów był w stanie stworzyć coś, czego słucha się bez zgrzytania zębami. W zasadzie mógłby mówić do mnie cały czas, a resztę aktorów można by całkiem wyciszyć.
W serialu zdarzają się fajne nawiązania do lat 80., zdarzają się miłe i ciepłe momenty, zdarzają się też sceny, w których widać trochę chemii w obsadzie. Na pewno nie jest to gniot totalny, jak "Dads". Ale po dwudziestu minutach z Goldbergami odnoszę jednak wrażenie, że Adam F. Goldberg uważa, iż miał ciekawsze dzieciństwo i bardziej uroczą rodzinę, niż faktycznie miał.
To kolejny scenarzysta, który popełnia błąd widoczny co roku w pilotach seriali komediowych: pisze o sobie. Czasem to się, owszem, udaje – na przykład Tina Fey zgrabnie przełożyła kulisy "SNL" na "30 Rock". Ale to wyjątki od reguły. Reguła jest taka, że, drodzy scenarzyści, wasze życie jest nudne. Nie chcę więcej oglądać waszych uroczych/szalonych/dysfunkcyjnych rodzin, bo one niczym się od siebie nie różnią. Chcę czegoś fajnego, świeżego i niegłupiego.
Chcę, żeby "Brooklyn Nine-Nine" przetrwało.