"Masters of Sex" (1×01): Święta w październiku
Marta Wawrzyn
3 października 2013, 21:22
Pierwszy odcinek "Masters of Sex" jest dokładnie taki, jaki być powinien: piękny, mądry i seksowny – ale jednocześnie pozbawiony taniej sensacyjności. To zdecydowanie jeden z najlepszych pilotów ostatnich lat. Uwaga na spoilery.
Pierwszy odcinek "Masters of Sex" jest dokładnie taki, jaki być powinien: piękny, mądry i seksowny – ale jednocześnie pozbawiony taniej sensacyjności. To zdecydowanie jeden z najlepszych pilotów ostatnich lat. Uwaga na spoilery.
Czym jest orgazm dla kobiety? Czymś fantastycznym! Mało kto w 1956 roku tak uważał, nikt nie mówił tego głośno, ale ona, Virginia Johnson nie jest zwyczajną kobietą. Ani zwyczajną osobą. Podczas gdy przeciętni Amerykanie żyją jak jaskiniowcy, wstydząc się i czując się winni z powodu zupełnie normalnych potrzeb, ona, była piosenkarka z klubu nocnego, podwójna rozwódka, matka dwójki dzieci i kobieta, która postanowiła zająć się czymś, co uważa za ważne, nie wstydzi się niczego.
Nie ma zahamowań, uważa, że seks wcale nie musi iść w parze z miłością, nie przywiązuje się do kolegi z pracy tylko dlatego, że zrobiła mu parę razy loda. I za tę swoją otwartość, za tę normalność zostaje potraktowana jak dziwka przez faceta, który tak się w niej zakochał, że aż chciał się z nią ożenić. Przynajmniej zanim ją pobił.
Opowiadający o pionierskich badaczach ludzkiej seksualności "Masters of Sex" to jak na razie (widziałam dwa odcinki) serial pod każdym względem doskonały. Para głównych bohaterów nie mogłaby być lepiej obsadzona. Wydawało mi się, że Lizzy Caplan, która gra Virginię Johnson, asystentkę genialnego doktora Williama Mastersa, będzie miała kłopot z przebiciem się u boku Michaela Sheena. Ale gdzie tam! Jest więcej niż wspaniała, jest prawdopodobnie najlepszą rzeczą, jaka mogła spotkać twórców "Masters of Sex".
I nie mam tu tylko na myśli tego, że odważnie pokazuje to, czego wiele aktorek by nie pokazało. Nie, ona od pierwszych chwil na ekranie tworzy świetną, skomplikowaną postać kobiecą, jakich wciąż nie ma aż tak wiele w telewizji. Jej Virginia jest piękna, inteligentna, ciepła, mądra i pełna empatii. Potrafi zręcznie manipulować ludzi, ale ani razu nie uczyniła tego w złej wierze. Pod względem podejścia do spraw seksu wyprzedza swoją epokę o lata świetlne. Zwłaszcza w 2. odcinku – jeszcze lepszym niż pilot, bo nie tak przeładowanym golizną i znacznie pogłębiającym oboje głównych bohaterów – kiedy obserwujemy jej codzienne życie, dostrzegamy, jak niezwykła z niej osoba.
Znakomicie napisana postać Virginii i doskonała w tej roli Lizzy Caplan nieoczekiwanie stała się jedną z najmocniejszych, jeśli nie najmocniejszą stroną "Masters of Sex". Ale też prawda jest taka, że serial na razie nie ma żadnych słabych stron.
Lizzy partneruje brytyjski aktor Michael Sheen (znany m.in. jako premier Blair z "Królowej") – i on również zachwyca od pierwszych minut! Dr Masters to bez wątpienia facet o wspaniałym umyśle. To facet, który rzeczywiście jest zafascynowany seksem jako czymś, co daje życie; czymś, co jest początkiem wszystkiego. To facet szalenie ambitny, a do tego pełen niesamowitej pasji, ciekawości świata – czy też tego jednego konkretnego jego wymiaru. To wreszcie facet, który ma odwagę iść pod prąd i walczyć o swoje.
Ale to też postać skomplikowana, wymykająca się jednoznacznym ocenom. To mężczyzna swoich czasów, momentami wykazujący się mniejszym zrozumieniem kobiet, niż męska szowinistyczna świnia Don Draper. Jego życie małżeńskie kojarzy mi się z państwem Draper z pierwszych sezonów "Mad Men", przy czym odnoszę wrażenie, że dla Libby, żony Mastersa, małżeństwo może być jeszcze gorszym doświadczeniem co dla Betty. Ta kobieta każdego dnia przeprasza męża za to, że nie może mu dać dziecka, a on, choć sam jest najprawdopodobniej bezpłodny, nie wyprowadza jej z błędu i każe jej trwać w poczuciu winy i bezradności.
Seks genialnego doktora z małżonką – która nazywa go… Tatusiem – to jakiś koszmar, tak niezręcznie nie bywa chyba nawet w "Girls" (w "Girls" zwykle jest po prostu dziwnie). Czy lekarz, który spędza czas w pracy, wpatrując się w ludzi uprawiających seks, naprawdę nie rozumie, że ma poważny problem? Czy może chodzi o to, że patrząc na żonę, widzi tę mityczną miłość, a nie czuje namiętności? Pewnie tak – nie bez powodu scenę łóżkową Mastersów przeplatano radosnym "przyjacielskim" seksem Ginny i doktora Haasa (Nicholas D'Agosto).
To, jak "Masters of Sex" prezentuje seks, to w ogóle ciekawa sprawa. Nie ma tu cienia pruderii, ale nie ma też ani odrobiny sensacji. Przez cały odcinek pilotowy ciągle oglądamy jakichś okablowanych nagich ludzi, czy to masturbujących się, czy uprawiających seks w parach – i czujemy się niemal jak Masters i Johnson, patrzący na to wszystko przez szybę i zapisujący różne ważne liczby. To duża sztuka zrobić w ten sposób serial na temat, który jest sensacyjny z definicji. W końcu w czasie całej swojej kariery ta dwójka obejrzała na żywo ok. 14 tys. tysięcy orgazmów. To jest skandaliczne i sprawiające, że czujemy dyskomfort, nawet w 2013 roku. A w tym serialu i dla tych bohaterów nie jest. Jest zupełnie normalne.
Scenarzyści "Masters of Sex" odwalili kawał dobrej roboty, tworząc dojrzały obraz czegoś, co w wielu kręgach do dziś jest nie do przyjęcia. Gdzie trzeba, tam wrzucono odrobinę humoru (Ulysses i film z Kirkiem Douglasem, liczne momenty, kiedy dr Masters pokazuje, że kompletnie nie rozumie kobiet etc.), gdzie trzeba, tam jest superpoważnie. Scena, w której Vriginia zostaje pobita przez dr. Haasa wydaje się wręcz zbyt mroczna, wyjęta z innej bajki – ale to też jest jedna z twarzy tej epoki, którą pewnie jeszcze zobaczymy nieraz. Dialogi napisano po prostu doskonale, serial "płynie", nawet kiedy na dobrą sprawę na ekranie nie dzieje się nic.
I jest piękny. Jest po prostu piękny. Zadbano o każdy szczegół, o każdy mebel, każdy element ubrania. Lizzy Caplan przeniesiona do lat 50. wygląda lepiej niż kiedykolwiek, Michael Sheen nie gra, a jest naukowcem z tamtych lat. Wizualnie "Masters of Sex" siłą rzeczy kojarzy się z "Mad Men". I to prawda, że gdyby nie "Mad Men", tego serialu by nie było. Ale poza podobnie skrupulatnym odwzorowaniem mniej więcej tej samej epoki obu produkcji nie łączy nic. W "Masters of Sex" panuje zupełnie inny nastrój, nie ma tu ani grama nostalgii, a bohaterowie są zupełnie inni. Nie siedzą godzinami w biurze, rozważając przy whisky i papierosach swoje życiowe dramaty, a uwijają się, by spełnić wielkie cele życiowe – jak nagroda Nobla.
Spodziewałam się po "Masters of Sex" wiele – serial wylądował na pierwszym miejscu mojej listy najbardziej oczekiwanych jesiennych nowości – ale nie aż tyle. Byłam przekonana, że produkcja spodoba mi się od strony wizualnej, ale cała reszta była jednak niewiadomą. Tym milsza okazała się niespodzianka.
"Masters of Sex" to zdecydowanie najlepszy debiut tej jesieni i jeden z najlepszych debiutów ostatnich lat. To piękny, skomplikowany dramat, w atrakcyjny i pełen wdzięku sposób ukazujący ważny temat – początek rewolucji seksualnej w Ameryce. To serial perfekcyjnie napisany i jeszcze lepiej zagrany. Jak to zgrabnie ujął rozwiązły dr Langham, zaproszony do badań przez Virginię i Williama – "to jak święta czy coś".
Życzmy więc sobie wesołych świąt i do zobaczenia w St. Louis w 1956 roku.