"Parks & Rec" (6×01-02): Całe morze cudowności
Marta Wawrzyn
2 października 2013, 19:25
W ostatnich dniach obejrzałam bardzo dużo złych komedii i jeszcze więcej komedii tak przeciętnych, że nie ma po co o nich w ogóle pamiętać. "Parks and Recreation" jako jedna z niewielu produkcji wciąż udowadnia, że seriale komediowe potrafią stać na bardzo wysokim poziomie. Spoilery.
W ostatnich dniach obejrzałam bardzo dużo złych komedii i jeszcze więcej komedii tak przeciętnych, że nie ma po co o nich w ogóle pamiętać. "Parks and Recreation" jako jedna z niewielu produkcji wciąż udowadnia, że seriale komediowe potrafią stać na bardzo wysokim poziomie. Spoilery.
Podwójny odcinek "London", którym wróciło "Parks and Recreation", chwaliliśmy już w Hitach tygodnia, ale uznałam, że to za mało i pochwalę go jeszcze raz, dokładniej przyglądając się temu wszystkiemu, co nam w nim zaserwowano. Naprawdę, dobrych komedii jest jak na lekarstwo – co widać zwłaszcza kiedy człowiek, rozradowany powrotami seriali i całą masą nowości, próbuje oglądać wszystko, w tym te nieszczęsne nowości. I po cokolwiek nie sięgnie, to go zawodzi.
"Parki" na szczęście nie zawodzą, wręcz przeciwnie, wracają w fenomenalnej formie. Już od pierwszej sceny jest świetnie, a potem jest jeszcze bardziej świetnie. Chyba nikt się nie spodziewał, że Ronald Ulysses Swanson ożeni się, i to już parę minut po tym, jak dowiedział się o ciąży Diane wcale-nie-Tammy Lewis. Zaręczyny i ślub miały bardzo dużo wdzięku, ale przede wszystkim było to wariacko szybkie i niespodziewane. Nawet Leslie nie zdążyła przygotować nic fenomenalnego dla młodej pary – a Leslie jest naprawdę mocna w błyskawicznym przygotowywaniu fenomenalnych prezentów dla przyjaciół, zwłaszcza na specjalne okazje.
Skoro Diane wcale nie ma na drugie Tammy (a może jednak ma?), to Ronalda Ulyssesa czeka chyba najbardziej normalne małżeństwo, jakie tylko może się przytrafić tak wyjątkowemu człowiekowi. I na dodatek będzie tatusiem. To otwiera przed scenarzystami masę fantastycznych możliwości, z których, nie wątpię, skorzystają.
Tymczasem Ann i Chris mają się świetnie i przygotowują się do opuszczenia serialu. Muszę przyznać, że aż tak mnie to nie martwi – Ann jest piękna i wspaniała, i na pewno nie chciałabym, aby Leslie kiedykolwiek ją straciła, ale nie jest aż tak zabawną postacią, a jej ciążowo-miłosne perypetie nieco mnie już zmęczyły w poprzednim sezonie. W odcinku "London" wątek jej i Chrisa też należał raczej do tych słabszych (nie żeby były w tym odcinku słabsze momenty. Były momenty nieco słabsze niż genialne), choć bez nich Jerry nie miałby swojego kapitalnego momentu z mlekiem. A Leslie nie mogłaby powiedzieć, że właśnie oglądamy początek nowej lepszej rasy ludzkiej. Coś za coś.
Tom walczy ze sklepem Tommy's Closet, którego właścicielem okazuje się być ojciec Jean-Ralphia i Mona Lisy (świetnie obsadzony Henry Winkler), z zawodu lekarz ginekolog. Intryga mająca na celu zniszczenie interesu okazuje się zaskakująco rozbudowana, wielowątkowa i zahaczająca o takie tematy, jak znaczenie rodziny i bezwarunkowa miłość ojca do dzieci czy też na odwrót. Biedny Tom.
Ale najważniejsze rzeczy działy się oczywiście wokół Leslie, wciąż sfrustrowanej, że nie doceniają jej mieszkańcy miasteczka, dla którego tyle poświęca. Wydaje się, że międzynarodowa nagroda przychodzi w samą porę – jednak i to nie kończy się dla niej dobrze. Sfrustrowani politycy nie są sexy, zwłaszcza jeśli dają upust swoim frustracjom publicznie, i to w dobie Twittera, YouTube'a i całej reszty. Patrzenie na podłamaną Leslie było straszne. Miło za to było zobaczyć Heidi Klum w roli burmistrz zjadającej renifery, a jeszcze milszą rzeczą była ludzka twarz April.
Przede wszystkim jednak wyjazd do Londynu stał się początkiem nowej przygody dla Andy'ego – pamiętajcie, dzieci, nie pijcie piwa, a będziecie szczupli i piękni! – który spotkał w brytyjskiej stolicy swojego bliźniaka, ukrytego pod postacią bogatego lorda o bardzo długim nazwisku. Panowie razem są jak dwa cudowne dzieciaki, które odnalazły się po latach rozłąki. Nie wiem, co szykują scenarzyści, ale mam wrażenie, że szczupły Andy zostanie rzeczywiście w Londynie, by kontynuować wakacje u boku nowego kolegi, podczas gdy April… hm, pójdzie do szkoły weterynaryjnej?
Największą rewelację w całym tym morzu cudowności zostawiono na koniec. Oczywiście, że Leslie przygotowała prezent dla Rona! Oczywiście, że jest to prezent wielki i wspaniały, pozwalający zapomnieć, iż znalazł się w tej paskudnej krainie socjalizmu, gdzie sprzedawcy nie chcą przyjmować jedynej waluty, jaka powinna istnieć na świecie. To niesamowite, jak "Parki" potrafią zmieniać ton i pomiędzy komediową jazdę bez trzymanki wplatać gdzie trzeba takie sentymentalne nutki. I jak potrafią manipulować biednymi widzami, tak żebyśmy tych bohaterów kochali coraz bardziej i bardziej.
To już 6. sezon, a scenarzyści wciąż mają masę świeżych pomysłów, które sprawiają, że "Parks and Recreation" ogląda się równie dobrze – a powiedziałabym nawet, że lepiej – niż na początku. Serial ma wszystko, co dla wielu komedii jest nie do osiągnięcia: cudownie zgraną obsadę, bohaterów, z których każdy jest jakiś, inteligentne i zabawne gagi, wciągającą fabułę. Gdybym miała wymienić jedną komedię, która prawie nigdy mnie nie zawodzi i utrzymuje po ponad 90 odcinkach wysoki poziom, byłyby to właśnie "Parki". Wszyscy prędzej czy później zaliczają wpadki, oni nie.
Zerkam z dużym zainteresowaniem na "Brooklyn Nine-Nine", który z "Parkami" łączy osoba twórcy, Mike'a Schura, i zastanawiam się, czy to da się zrobić dwa razy. Czy da się stworzyć dwa seriale, które są do siebie bardzo podobne – utrzymane są w podobnym tonie, mają podobnie dziwnych bohaterów, w podobny sposób łączą inteligentny humor z odrobiną slapsticku i szczyptą rzeczy całkiem poważnych – a jednocześnie różnią się na tyle, byśmy chcieli oglądać oba? Nie wiem. Na razie "Brooklyn Nine-Nine" to dla mnie tylko i aż młodszy brat "Parków", jeszcze nie całkiem dojrzały.
Ale na pewno nie obraziłabym się, gdyby oba seriale wróciły z kolejnymi sezonami za rok. Zwłaszcza że dookoła panuje prawdziwa komediowa pustynia.