"The Big Bang Theory" (7×01-02): Zero chemii
Paweł Rybicki
30 września 2013, 12:03
Kiedy myślimy o idealnym sitcomie, na myśl przychodzi nam oczywiście jeden tytuł: "Przyjaciele". Kolejne seriale komediowe o grupach przyjaciół są porównywane do tej legendarnej produkcji – i przegrywają. Niestety, wygląda na to, że i "Teoria wielkiego podrywu" nie wytrzymuje konkurencji. Spoilery.
Kiedy myślimy o idealnym sitcomie, na myśl przychodzi nam oczywiście jeden tytuł: "Przyjaciele". Kolejne seriale komediowe o grupach przyjaciół są porównywane do tej legendarnej produkcji – i przegrywają. Niestety, wygląda na to, że i "Teoria wielkiego podrywu" nie wytrzymuje konkurencji. Spoilery.
"Teoria wielkiego podrywu" jest niczym innym, niż właśnie opowieścią o grupie (nieco niedojrzałych mimo wieku) przyjaciół. A im dłużej trwa ten serial, tym wyraźne podobieństwa są dostrzegalne. Ciągle zrywający i wracający do siebie Leonard oraz Penny to oczywiście Ross i Rachel. Nerwowy i silący się na dowcipy Howard to Chandler (obaj panowie mają też ewidentne problemy ze swoim matkami), a ich wybranki to Bernadette i Monica. Raj to Joey, ale a rebours, a zakręconej Phoebe odpowiada oczywiście równie zakręcona Amy.
Fabularne założenie także jest z gruntu takie same (przynajmniej od czasu, gdy w serialu pojawiło się więcej dziewczyn) – mamy główny wątek w postaci burzliwej miłości dwojga bohaterów, a wokół nich rozgrywają się inne historie, w tym i uczuciowe. Tak jak Chandler w "Przyjaciołach" pozornie nierokujący żadnych szans na związek z kobietą Howard żeni się na długo przed tym, jak jego romantyczny kolega zdoła uporządkować swoje miłosne sprawy.
Między obydwoma serialami istnieje jednak pewna (coraz bardziej dostrzegalna, zwłaszcza po pierwszych odcinkach nowego sezonu "TBBT") różnica. Otóż "Przyjaciele" nigdy nie spadali poniżej pewnego poziomu – i to przez całe 10 lat. Przede wszystkim zaś starali się unikać humoru koszarowego. A nawet jeśli już zahaczali o żarty skatologiczne, to robili to z wyjątkowym wdziękiem (vide: historia z poparzoną przez meduzę Monicą – pamiętamy, jak "uleczyli" ją Joey i Chandler).
Tymczasem "Teoria wielkiego podrywu" granice obleśności przekraczała już nieraz, a nowe odcinki (przede wszystkim drugi) pokazały, że scenarzyści nie zrezygnują z koszarowego humoru. Owszem, scena, gdy Howard i Raj obmacywali sobie nawzajem sutki mogła rozbawić, ale był to dowcip najgorszego sortu.
To jeszcze nie byłby taki problem, gdyby "grały" inne elementy. Niestety, najgorzej jest z kluczowym wątkiem Leonarda i Penny. Otóż między tą parą nie ma żadnej chemii, i to już od dobrych kilkudziesięciu odcinków. Czy tych dwoje aktorów nie może się znieść, po tym jak rozstali się w życiu prywatnym? Nie są dobrzy w swoim fachu?
Jeszcze pewien czas temu można się było łudzić, że każde z bohaterów pójdzie w swoją stronę. Ewidentnie jednak scenarzyści "TBBT" są zapatrzeni właśnie w model Rachel/Ross. I będą nas dręczyć nadal tą koślawą love story. A już chyba lepiej prezentował się razem z Penny Sheldon w pierwszym odcinku.
Oczywiście, "Teoria wielkiego podrywu" nadal bawi i – skatologiczna czy nie – jest serialem dużo zabawniejszym, niż większość innych produkcji obecnych na amerykańskim telewizyjnym rynku. Być może więc nie ma co narzekać, a należy cieszyć się, że "TBBT" wróciło, licząc równocześnie na pozytywne zaskoczenia w kolejnych odcinkach.