Nowe komedie w skrócie: "The Millers", "Trophy Wife", "Back in the Game", "Super Fun Night" i inne
Marta Wawrzyn
6 października 2013, 18:17
Co roku jesienią mamy do czynienia z wysypem kiepskich komedii, ale odnosimy wrażenie, że ten rok jest pod tym względem jeszcze bardziej wyjątkowy niż poprzedni. Dlatego postanowiliśmy dać sobie spokój z recenzowaniem tego wszystkiego i napisać o nich tylko po parę słów.
Co roku jesienią mamy do czynienia z wysypem kiepskich komedii, ale odnosimy wrażenie, że ten rok jest pod tym względem jeszcze bardziej wyjątkowy niż poprzedni. Dlatego postanowiliśmy dać sobie spokój z recenzowaniem tego wszystkiego i napisać o nich tylko po parę słów.
Nowych seriali komediowych, o których nie mieliśmy jeszcze okazji/ochoty napisać ani słowa, zostało siedem. Pozwoliłam je sobie uszeregować od tych, które da się oglądać (głównie trzy pierwsze), do tych, których oglądać się nie da. W trzech pierwszych przypadkach największym problemem może okazać się publika, a raczej jej brak. Być może takie produkcje, jak "Welcome to the Family" czy "Back in the Game" mogłyby rozwinąć się w coś fajnego, ale obawiam się, że nie będą po prostu miały na to czasu.
"Welcome to the Family"
Bardzo miłe zaskoczenie: z banalnego schematu pt. "Dwie rodziny zmuszone są zacząć żyć ze sobą" wyciągnięto może nie maksimum, ale całkiem sporo. Pilot jest sympatyczny, ma parę rzeczywiście zabawnych momentów, aktorzy (w obsadzie są m.in. Mike O'Malley, Ricardo Chavira i znana z "Plotkary" Ella Rae Peck) od razu ze sobą współgrają, jest w tym jakaś energia i w ogóle wszystko wydaje się być na swoim miejscu. Duży plus też za to, że choć mamy do czynienia z rodziną białą i latynoską, twórcy serialu nie opierają komizmu na stereotypach rasowych, a raczej na różnicach międzyludzkich, które od rasy są niezależne.
Chętnie bym dała temu serialikowi szansę i zobaczyła, co z niego wyrośnie. Ale oglądalność na poziomie 3,32 mln/1,2 nawet w NBC nie pozwala mieć nadziei na nic.
"Back in the Game"
Po pilocie byłam zdecydowanie na "nie", po dwóch odcinkach zaczynam myśleć, że może jednak coś z tego mogłoby być. I nie, wcale nie chodzi o to, że lubię silne kobiety, a w dodatku Maggie Lawson świetnie wygląda w szortach.
Tematyka serialu (szkolny baseball) jest na tyle amerykańska, że do Polaków raczej nie trafi – i choć uwielbiam Amerykę, nie jestem tu wyjątkiem. Ale jakoś bym to przeżyła. Problem polega na tym, że "Back in the Game" wykorzystuje mnóstwo klisz i czyni to niestety w pozbawiony jakiegokolwiek wdzięku sposób: czy naprawdę męska szowinistyczna świnia musi mieć na imię Dick? I czy naprawdę między nim a bohaterką, która takich facetów nie znosi, musi już na początku pojawić się jakaś chemia, sugerująca, że prędzej czy później będą parą? Brr! Gagi są raczej toporne, śmiesznego humoru jest tu jak na lekarstwo.
Ale drugi odcinek pokazuje, że twórcy "Back in the Game" potrafią mieć niezłe pomysły (dzieciaki w więzieniu!), a relacja głównej bohaterki, Terry, z ojcem, ma więcej warstw, niż wydawało się na początku. Oglądam dalej, licząc, że coś jeszcze z tego będzie.
"Trophy Wife"
Tu jest odwrotnie: po pilocie byłam zdecydowanie na "tak", drugi odcinek "Trophy Wife" pogrążył. Historia imprezowiczki, która wychodzi za starszego od siebie faceta i musi sobie radzić z jego byłymi żonami oraz mnóstwem dzieciaków, to oczywiście połączenie wszelkich możliwych schematów. Po pilocie wydawało mi się jednak, że cały ten rozgardiasz działa, wypada w miarę świeżo i że w obsadzie nie brakuje chemii.
Drugi odcinek był już tak niemożliwie banalny i tak mało zabawny, że nie wiem, co o tym myśleć. W zasadzie tylko Malin Akerman jest w miarę wyrazista, reszty obsady nie chce mi się nawet pamiętać. Być może nie będę musiała – serial ma raczej małe szanse na utrzymanie się w ramówce ABC.
"Sean Saves the World"
Sean Hayes w roli geja, który samotnie wychowuje nastoletnią córkę, mógłby wymiatać. Mógłby, gdyby ktoś mu napisał lepsze teksty. A tak dwoi się facet i troi, żeby coś z tego banału wycisnąć – i nie daje rady. Zresztą każdy by poległ. "Sean Saves the World" to kolejna produkcja z cyklu "Zobaczyć, zapomnieć minutę później". Podobno śmiech jest zaraźliwy, ale nie w tym przypadku – mimo rechotu z puszki nie udało mi się przez 20 minut nawet uśmiechnąć.
"Super Fun Night"
Lubię Rebel Wilson. Chyba każdy lubi Rebel Wilson, bo to inteligentna, odważna dziewczyna, która potrafi śmiać się z samej siebie. Ale udało jej się właśnie stworzyć serial, który stacja ABC zaczęła emitować od drugiego odcinka, bo pilot został wcześniej niemiłosiernie zjechany przez krytyków. Nie dość więc że zaczynamy oglądać historię od środka (są odniesienia do pilota, które przydałoby się rozumieć, a nie tylko domyślać ich znaczenia), to jeszcze jest źle. Bardzo źle.
Owszem, zdarzają się fajne teksty, zdarzają się urocze momenty, ale jeśli Rebel Wilson postanowiła mnie bawić tym, że jest dużą kobietą, która nie mieści się w wyszczuplające majty, to ja już podziękuję. Zwłaszcza że poza nią nie ma tam nic ciekawego – wszyscy bohaterowie przerażają nijakością, ich zachowania są jak z książki "Jak napisać komedię. Poradnik dla początkujących", a gagi w najlepszym razie wypadają przeciętnie. Nawet Matt Lucas z "Małej Brytanii" nie pomaga.
"We Are Men"
Serial nudny, banalny, pełen klisz i wyświechtanych żartów, za to pozbawiony ciekawych bohaterów i czegokolwiek, co by sprawiało, że chcielibyśmy do niego wrócić. Nie ma żadnego powodu, aby to oglądać. I nie, ani Tony Shalhoub, ani Kal Penn nie stanowią wystarczającego powodu. Obaj panowie powinni raczej się wstydzić, że wzięli w czymś takim udział.
"The Millers"
Największa komediowa wtopa tej jesieni. Z rosnącym zażenowaniem patrzyłam na tych wszystkich fantastycznych aktorów – Willa Arnetta, Margo Martindale, Jaymę Mays, Beau Bridgesa – recytujących głupawe teksty o masturbacji, puszczaniu bąków i innych równie fascynujących sprawach. Greg Garcia stworzył coś okropnego pod każdym względem. Trochę mnie dziwi, że twórca, którego do tej pory ceniłam, okazuje się nie wiedzieć, iż żarty o pierdzeniu wcale nie są zabawne. Nieważne, czy z dźwiękiem, czy bez.