"Breaking Bad" (5×16): Powrót do domu
Marta Wawrzyn
30 września 2013, 21:42
Nieczęsto w finale serialu zdarza się wszystko, co zdarzyć się powinno, i to jeszcze w taki sposób, w jaki zdarzyć się powinno. Ostatni odcinek "Breaking Bad" wyszedł po prostu idealnie. UWAGA NA WSZELKIE MOŻLIWE SPOILERY.
Nieczęsto w finale serialu zdarza się wszystko, co zdarzyć się powinno, i to jeszcze w taki sposób, w jaki zdarzyć się powinno. Ostatni odcinek "Breaking Bad" wyszedł po prostu idealnie. UWAGA NA WSZELKIE MOŻLIWE SPOILERY.
W mojej serialowej "karierze" "Breaking Bad" to absolutnie najlepsza rzecz, jaką widziałam od początku do końca. Ani przez moment nie obawiałam się, że "Felina" to wrażenie zepsuje, ale jakaś mała, bardzo malutka część mnie odczuwała przez ostatni tydzień niezrozumiały niepokój. Bo wiecie, jak to jest – człowiek ani się obejrzy, a tu bohater, któremu poświęcił wiele godzin życia, zostaje drwalem. Na szczęście nie w tym przypadku. Vince Gilligan i jego załoga to mistrzowie, przed którymi nie jesteśmy godni klękać.
Nie mogę powiedzieć, żeby finał mnie zaskoczył – i chyba nie zaskoczył on nikogo, kto uważnie oglądał serial (albo przynajmniej finałowy sezon). Walter zemścił się na nazistach, podrzucił rycynę do herbaty Lydii, pożegnał się tak, jak należy, z rodziną, uratował przed śmiercią Jessego i zakończył życie. Tego chyba się spodziewaliśmy – w takiej czy innej formie.
Ale w "Breaking Bad" nie zawsze najważniejsze jest, że coś się zdarzyło. Przede wszystkim liczy się, jak się to zdarzyło. To właśnie to "jak" zmusiło nas do siedzenia przez pięć sezonów z nosami przy ekranach i obserwowania własnych szczęk opadających na podłogę, i to właśnie to "jak" sprawiło, że od kilkunastu godzin nie potrafię się na niczym skupić, bo myślę tylko o tym finale.
Felina
Nie było zaskoczeniem, że kiedy spotkaliśmy Waltera White'a na początku odcinka, wyruszał pod hasłem "Live Free or Die" na wojnę. Marnie to wyglądało: ten schorowany, wychudzony człowiek, któremu trzęsą się ręce i który ledwie potrafi złapać oddech, chce odpłacić się za nadobne… wszystkim? Niby jak!? Ale to oczywiście pozory, umysł Waltera jest tak samo błyskotliwy, jak kiedyś, i nie zawodzi go, nawet kiedy już stoi nad grobem.
Scenarzyści "Breaking Bad" nie byliby sobą, gdyby nie zilustrowali sceny z odpalaniem auta wesoło brzmiącą piosenką (słowa znajdziecie tutaj), w której, a jakże, pojawia się słowo "Felina" w ciekawym kontekście. Takich smaczków, które Vince Gilligan uwielbia i za które my uwielbiamy Vince'a Gilligana, będzie w czasie finału jeszcze więcej. Ot, choćby to, że Walter zostawił w budce telefonicznej zegarek, który dostał od Jessego. Albo piosenka, którą nucił, montując na pustyni swoją superbroń. Kapitalne pomysły, świetne, świetne sceny. A najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że te perełki wplatane są w fabułę jakby od niechcenia i pasują idealnie.
Zemsta
Kaja nakręciła mnie trochę na myślenie, że Walter będzie mścił się na Schwartzach, kiedy więc zobaczyłam, jak się na nich zamierza, byłam przekonana, że zginą śmiercią okrutną, a wcześniej usłyszą całą prawdę o tym, jacy są podli. OK, za dużo dramatyzmu, ale wiecie, o co chodzi. Przez pewien czas można było tak było sądzić i nie czuć się najgłupszą istotą na świecie, bo scenarzyści rewelacyjnie wodzili nas za nos i budowali napięcie, by zaskoczyć. Naprawdę zaskoczyć. Świetnie mi się oglądało, jak Walter pokazał tym "pięknym ludziom" ich miejsce, i naprawdę mu w tym momencie kibicowałam. Flynn na 100% dostanie na swoje 18. urodziny 9,72 mln dol., pomniejszone o podatek.
Ale Schwartzowie to oczywiście tylko część wielkiego planu. Druga część to Lydia, która też zachowała się wobec Waltera tak, że nie można jej było życzyć niczego dobrego. Kto obstawiał, że rycyna wyląduje w jej herbacie? Cóż ja widzę, las rąk w górze! Nie, nie zapytam, jak taka paranoiczka jak ona mogła w ogóle pić coś, czego nie przyniosła do knajpy sama. Robiła to, robiła to od dawna, robiła to przy Walterze – i za ten błąd spotkała ją najwyższa możliwa kara.
Zawsze lubiłam w "Breaking Bad" sceny, w których bohaterowie zamieniają się w MacGyverów. Na szczęście serial nie był nimi napakowany ponad miarę – i słusznie, bo pewnie zaczęłabym je analizować i nie wiadomo, co by z tej analizy wyszło. Prawda jest taka, że nieważne, iż czasem wydają się one lekko przesadzone (pamiętacie elektromagnes?). Tu właśnie o to chodzi, żeby iść na całość i żeby był efekt WOW.
I był! Polała się krew, ludzie Jacka popadali jak muchy, a Jesse własnymi rękoma udusił swojego kata (który – kolejny cudny smaczek! – miał interesujący dzwonek w telefonie). Koniec końców okazało się też, że pieniądze wcale nie były najważniejsze. Ważne – tak, najważniejsze – nie. Zdecydowanie, z jakim Walter pociągnął za spust i wysłał w pół słowa Jacka na tamten świat, to kolejna rzecz, która sprawiła, że wrócił mi tego faceta szacunek, wróciła sympatia i chęć kibicowania mu w tej ostatniej drodze. Zwłaszcza że przecież chwilę wcześniej uratował życie Jessemu.
Prawda
W finale "Breaking Bad" fantastyczne jest to, że scenarzyści pozamykali właściwie wszystkie wątki i pozwolili Waltowi pożegnać się z rodziną. To było potrzebne – dla niego i dla nas, tak łatwo zapominających, że to tylko serial. Tak zwyczajnie po prostu się cieszę, że zanim Walt opuścił ten świat, zobaczył po raz ostatni swoje dzieci i porozmawiał z żoną.
"Zrobiłem to dla siebie. Lubiłem to. Byłem w tym dobry. I naprawdę… czułem, że żyłem". Taka jest prawda o nauczycielu chemii, który zamienił się w narkotykowego bossa. I on tę prawdę wreszcie widzi, wreszcie nie ukrywa jej przed samym sobą, wreszcie wypowiada ją na głos – i to do osoby, która od dawna na to zasługiwała. Dobrze się stało, że Skyler usłyszała w końcu te słowa, i to wypowiedziane tak, że po prostu musiała uwierzyć. I dobrze, że mogła zobaczyć po raz ostatni w tym zarośniętym gościu wyglądającym jak Unabomber choć cząstkę faceta, którego kiedyś pokochała.
Wolność
Najlepiej, jak tylko się dało, zamknięto też wątek Jessego Pinkmana. Dokonał swojej zemsty. Nie został zabity, choć wydaje mi się, że Walter początkowo mógł planować jego śmierć, ale zmienił zdanie, kiedy zobaczył, jaka jest jego sytuacja. Nie zabił Waltera, poradził mu, żeby pozbawił się życia sam, skoro tak bardzo tego chce. Odzyskał wolność. Odjechał z piskiem opon w stronę… wszystko jedno jaką. Czy pojedzie przed siebie, aż znajdzie się bardzo daleko od tego koszmaru? Czy odnajdzie Brocka i stanie się jego przybranym ojcem? Nie wiem.
Ale ta scena, w której opuszcza swoje więzienie, była tak pyszna, tak pełna energii, że gdzieś znikły moje obawy o Jessego. Może jednak czeka go jeszcze coś dobrego? Jest młody, wszystko przed nim. Albo nic. Myślcie, co chcecie. Ale koniec końców liczy się, że dostał z powrotem wolność – od wszystkiego.
Swoją drogą, zastanawialiście się kiedyś, czemu pan Lambert został mieszkańcem New Hampshire? Moim zdaniem powód jest tylko jeden: chodziło o motto "Live Free or Die", które można było umieścić na tablicy rejestracyjnej. Gdyby nie ten drobiazg, Walter White mógłby zostać wysłany gdziekolwiek, choćby do Teksasu. Albo do któregokolwiek stanu ze śniegiem. Wolność jest kluczem.
Człowiek
Podobnie jak cały odcinek, końcowa scena była dokładnie taka, jaka być powinna. Walter White zakończył życie. Ale zanim to się stało, zdążył ochronić przed śmiercią Jessego. Dokonał swojej zemsty. Pożegnał się należycie, z kim pożegnać się powinien. Zapewnił byt rodzinie. Częściowo udało mu się dokonać odkupienia. Wreszcie powiedział prawdę o sobie. No i cóż, po raz kolejny potwierdził swoją wartość – jego plan okazał się doskonały.
Odszedł w pokoju i chyba mało kto będzie go po tym finale oceniać jako bohatera jednoznacznie złego. 50 minut wystarczyło, by znikła cała niechęć czy wręcz nienawiść do Waltera, która miała prawo się w nas uzbierać przez te wszystkie sezony. Został jeden z najlepszych bohaterów, jacy zaistnieli w popkulturze, bohater wyrazisty i skomplikowany.
Nie antybohater, a (że znów powtórzę za Kają) człowiek – człowiek, który znalazłszy się w beznadziejnej sytuacji i nie mając kompletnie nic do stracenia, postanowił wziąć los w swoje ręce. I choć rozpętał przy tym piekło na ziemi, poczuł wreszcie, że żyje. Nie da się go choć trochę za to nie podziwiać i nie mieć dla niego szacunku. Nie po tym, jak zobaczyliśmy całą historię.
Finał "Breaking Bad" to jedno wielkie katharsis, i za to chwała Gilliganowi i jego ekipie. Lepiej po prostu być nie mogło.