"The Bridge" (1×13): Zero napięcia
Andrzej Mandel
5 października 2013, 17:28
"The Bridge" wystartowało fenomenalnie – było wszystko, co trzeba. Serial poznaje się jednak nie po tym, jak zaczyna, ale po tym, jak się kończy. Spoilery.
"The Bridge" wystartowało fenomenalnie – było wszystko, co trzeba. Serial poznaje się jednak nie po tym, jak zaczyna, ale po tym, jak się kończy. Spoilery.
W "The Bridge" można było dokładnie zobaczyć, w którym momencie skończył się skandynawski oryginał. Od "małego finału", w którym na moście rozegrały się dramatyczne sceny, napięcie zdecydowanie siadło, a "The Bridge" sprawiał wrażenie serialu ciągniętego nieco na siłę, co znalazło wyraz także w dość gwałtownym spadku oglądalności.
W finale 1. sezonu dostaliśmy cliffhanger, który sugeruje, że 2. sezon też będzie opowieścią o zemście, tyle że tym razem to Marco Ruiz (bardzo dobra rola Demiána Bichira) będzie się mścił na Davidzie Tate (Eric Lange). Tylko czy jest sens to ciągnąć?
Umówmy się – nawet po tym, jak siadło napięcie, "The Bridge" jest nadal dobrym serialem. Gdyby taki powstał w Polsce, to ochów i achów byłoby więcej niż gazetowe szpalty mogłyby pomieścić. Pogłębiono psychologię postaci – Sonya (Diane Kruger) stała się bardziej wiarygodna, problemy Marco były wręcz namacalne, ale całość zaczęła przypominać bardzo senny serial psychologiczny, w którym zagadek kryminalnych zbyt wiele nie ma.
Oczywiście, wciąż mamy sprawę tunelu (tu też mamy cliffhanger) czy kwestię Lindera (Thomas M. Wright), ale one jakoś w ogóle, od samego początku, specjalnego zainteresowania nie budziły. Wyglądały na dodane wręcz przypadkowo, jakby w celu zapełnienia czasu antenowego.
Z "The Bridge" rozstaję się jednak z żalem i zapewne dam też szansę 2. sezonowi. Serial ma bowiem specyficzny, unikalny klimat i daje możliwość wejrzenia w stosunki między Amerykanami i Meksykanami. Możemy namacalnie wręcz stwierdzić różnice między tymi krajami, a przy tym zobaczyć też, jak te światy wzajemnie się przenikają. Mamy też dość wierny obraz korupcji i demoralizacji, jaka dotknęła Meksyk, szczególnie w rejonach nadgranicznych. Nie jest to obraz przyjemny, ale na swój sposób uwodzi.
Niezależnie od tego, Amerykanie mogliby się jednak nauczyć, że przenosząc jakiś serial na swój grunt, mogliby go kończyć tam, gdzie oryginał się kończył. Albo mniej wiernie trzymać się oryginału i od początku wprowadzać więcej istotnych zmian.
Nie będziemy wtedy dostawać dwóch różnych seriali w jednym sezonie – pasjonującego thrillera do scen na moście i sennego dramatu psychologicznego potem. Będzie mi jednak trochę brakować Hanka (Ted Levine) i krótkiej chwili zadumy w czasie słuchania czołówki.
Trzeba przyznać, że muzykę dobrano znakomicie.