"Supernatural" (9×01): Nowe wyzwania
Bartosz Wieremiej
13 października 2013, 12:03
Gdybym w skrócie miał podsumować, co przewinęło się przez moją głowę po zobaczeniu premierowego odcinka 9. sezonu "Supernatural", brzmiałoby to mniej więcej tak: nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem. Spoilery.
Gdybym w skrócie miał podsumować, co przewinęło się przez moją głowę po zobaczeniu premierowego odcinka 9. sezonu "Supernatural", brzmiałoby to mniej więcej tak: nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem. Spoilery.
Serio, po prostu nie wiem. Czuję się nieco skołowany tym, co zobaczyłem, szczególnie że nadużyciem byłoby stwierdzenie, iż na nowy sezon czekałem z niecierpliwością. Owszem, nie dalej jak w maju wspominałem coś o patrzeniu "z nadzieją w przyszłość", ale równie dobrze można by to potraktować jako marną próbę zaklinania rzeczywistości. W końcu przez ostatnie trzy lata zobaczyliśmy pół przyzwoitego sezonu i ponad dwa koszmaru. Uściślijmy: słowo "koszmar" nie występuje w poprzednim zdaniu jako podkreślenie nagłej tendencji do wpisywania w poszczególne scenariusze większej niż zwykle liczby scen rodem z horrorów.
"I Think I'm Gonna Like It Here" rozgrywa się na trzech planach. Przez cały odcinek przeskakujemy między podróżą Sama (Jared Padalecki) po jego własnej głowie, szpitalnymi dylematami Deana (Jensen Ackles), a wycieczką po lesie i okolicach pozbawionego pary skrzydeł Castiela (Misha Collins). Finalnie, ten pierwszy znowu spotka się ze Śmiercią (Julian Richings), ten drugi w asyście niejakiego Ezekiela w nie do końca komfortowy dla wszystkich sposób uratuje brata, a ten ostatni przekona się na własnej skórze, jak ciężko muszą pracować na swoje utrzymanie manekiny w trakcie testów zderzeniowych.
Nie da się ukryć, że opowiedziano w tym odcinku całkiem przyzwoita historię, która w najbliższym czasie umożliwi postawienie kilku ciekawych wyzwań przed każdym z bohaterów. Cieszy, że wzięto pod uwagę zarówno konsekwencje ostatnich działań braci, jak i, do pewnego stopnia, wszystkie te dziwactwa, z którymi zetknęli się Winchesterowie od samego początku swojej telewizyjnej przygody. Dobrze również, że odcinek zaopatrzono w odrobinę dziwnie gorzkiego dystansu do rzeczywistości.
Nieźle wypadli w gościnnych rolach Tahmoh Penikett i Grace Phipps, choć w tym pierwszym wypadku, grany przez Peniketta, Ezekiel zdawał się nieco zbyt poczciwy, jak na mój gust. Jak zwykle miło było zobaczyć Juliana Richingsa, ale cóż, wizyty Śmierci w tym serialu są zawsze mile widziane.
Z drugiej jednak strony zawiodło to, "w jaki sposób" postanowiono opowiedzieć tę historię. Przykładowo o ile nie był to pierwszy raz, gdy któryś bohaterów wędrował po własnej głowie, zaświatach, alternatywnej rzeczywistości (niepotrzebne skreślić), to z przykrością muszę przyznać, że była to chyba najsłabsza wizyta wewnątrz czyjegoś czerepu. Dziwnie pusto miał w łepetynce nasz Sam i po prostu chciałoby się zobaczyć coś więcej niż tylko Deana i Bobby'ego (Jim Beaver)… Nie wiem, może Jess, może Ruby, Lucyfera, irytującą Amelię, a nawet Johna czy Mary. Poważnie, kogokolwiek.
W niektórych momentach scenarzyści pogubili się też w detalach. Weźmy takiego Castiela, który dopiero po pewnym czasie zrozumiał, że ludziom potrzebna jest woda, a już kilka chwil później wiedział, jak działa samochód, co zrobić, aby wyrżnąć nim w betonową barierę i dlaczego, zanim to nastąpi, wypadałoby zapiąć pasy.
Ponadto żałuję, że w premierowym odcinku nawet przez moment na ekranie nie pojawił się Crowley (Mark Sheppard). Zwyczajnie dobrze byłoby zobaczyć umęczonego Króla Piekieł, przykutego do grzejnika w jednej ze szpitalnych komórek. Tak dla samego uroku tego typu sceny, szczególnie gdyby znów przytrafił mu się monolog o miłości, HBO i całej reszcie.
Podsumowując, kompletnie nie wiem, co myśleć o tej premierze. Co więcej, nawet gdybym chciał, nie jestem w stanie przewidzieć, czy "Supernatural" utrzyma poziom z końcówki ubiegłego sezonu, czy też powróci do swoich najgorszych nawyków. Cóż, pozostaje się oswoić z tą odrobiną niepewności.