"The Walking Dead" (4×01): Bramy do piekła otwarte
Agnieszka Jędrzejczyk
14 października 2013, 22:59
To już pewnie oczywiste, ale na żaden powracający serial nie czekałam w tym roku, tak jak na The Walking Dead. Nie wiem tylko, czy potrzebuję różowych okularów, by dostrzec w premierowym odcinku tyle soczystych motywów, że już na samym starcie drżę o życie i zdrowie bohaterów. Spoilery.
To już pewnie oczywiste, ale na żaden powracający serial nie czekałam w tym roku, tak jak na The Walking Dead. Nie wiem tylko, czy potrzebuję różowych okularów, by dostrzec w premierowym odcinku tyle soczystych motywów, że już na samym starcie drżę o życie i zdrowie bohaterów. Spoilery.
W zasadzie to zaczęłam drżeć, kiedy tylko zobaczyłam w czołówce nazwisko aktorki odgrywającej moją ulubioną bohaterkę, a potem odcinek udowodnił, że strach będzie nam towarzyszyć przez cały nowy sezon. Cichym, niemal idyllicznym początkiem wprowadził tak lubiany przeze mnie kontrast pomiędzy dawną rzeczywistością a dzisiejszą koniecznością, a potem zupełnie bez pośpiechu, w tym swoim charakterystycznym flegmatycznym stylu zbudował napięcie niemal z niczego. Świnia w hodowli choruje, bohaterowie wybierają się na wypad na miasto, Rick spotyka w lesie żywą kobietę. Od razu można się spodziewać, że coś pójdzie nie tak, ale magią tego serialu jest, że potrafi nie robić z omenów wielkiego halo – do czasu, oczywiście, kiedy jest już za późno. Ale wtedy jesteśmy już zbyt przywiązani do bohaterów…
Mówię, naturalnie, za siebie, ale coś mi się wydaje, że nie jestem zbyt daleka od prawdy. Tak czy inaczej, "30 Days Without an Accident" wprowadza w nową sytuację bez zbędnego szumu. Nie ma długich ujęć nowego porządku w więziennym obozie, jest tylko kilka skromnych scen obrazujących relacje w powiększonej grupie. W moment, w którym nieśmiały nastolatek w okularach podchodzi do Daryla z podziękowaniami za zwierzynę aż się wierzyć nie chce, a przecież można się było spodziewać, że uchodźcy z Woodbury dostrzegą w bohaterach niemalże herosów. Kilkakrotnie wspomniana jest rada składająca się ze starszych stażem członków grupy – z dołączeniem Sashy – która pomaga Rickowi podejmować decyzje, a czasem i je na nim wymusza. Grupa prowadzi uprawy warzyw i hodowlę świń, codziennie odbywają się zmiany""czyszczące" szwendaczy przy kratach, dzieciaki wieczorami uczęszczają na czytanie opowieści, które Carol w sekrecie zamienia w zajęcia posługiwania się nożem.
Nowa organizacja funkcjonuje jak sprawnie działający zegarek, w którym każdy trybik doskonale zdaje sobie sprawę, że tylko wspólnie będzie sprawnym mechanizmem. Jeden tylko Tyreese wciąż nie potrafi odnaleźć swojego celu, bo wciąż hamuje go poczucie moralności. Nie lubi zabijać zombie, kiedy same podkładają się pod nóż, ale ryzykowanie życia w starciach na zewnątrz też nie jest odpowiedzią. Zwłaszcza gdy nawet sprawnie działające mechanizmy nie chronią przed śmiercią.
W "30 Days Without an Accident" bohaterowie mierzą się z wydarzeniami z poprzedniego sezonu w bardzo delikatny sposób. Postać Gubernatora nie jest nawet wymieniona z imienia, wystarczająco groźnie brzmią same wzmianki o tym, że go szukają – a właściwie jedna osoba szuka, bo już tylko Michonne wciąż nie daje za wygraną. W odcinku akurat powraca z dłuższej wyprawy, ale entuzjastycznie powitanie sugeruje, w międzyczasie stała się istotnym i lubianym członkiem grupy, a przy tym sama znaczniej bardziej się rozluźniła. Drobne sceny pomiędzy nią a Carlem w swobodny sposób pokazują, że zawarta w zeszłym sezonie nić porozumienia tylko się pogłębiła.
I podoba mi się ten kierunek. Na polu walki nieustępliwa wojowniczka, wśród swoich ceniona przyjaciółka, ale wciąż ciekawa bohaterka nie zatracająca swojego unikalnego, tajemniczego charakteru. Cisną się na usta słowa "drugi Daryl" – i coś w tym na pewno jest, ale też trudno nazwać Michonne kopią. Z łatwością można jednak zaakceptować ją jako zastępstwo za narzekającą Lori i skonfliktowaną Andreę, bo dobrze wiadomo, że Michonne wprowadzi do grupy – i do serialu – stabilny punkt widzenia. Mam tylko nadzieję, że jej obsesja na punkcie Gubernatora nie przesłoni jej w kluczowym momencie oczu.
Z własnymi demonami z zeszłego sezonu mierzy się również Rick, który niespodziewania natrafia w lesie na żywą kobietę. Błagając go o pomoc dla swojego męża, kobieta nie zdaje sobie sprawy, że przemawia prosto w otwarte rany bohatera, który jeszcze rok temu bez zastanowienia zostawiłby ją na pastwę losu – byle tylko nie narażać siebie i grupy na jeszcze większe straty. Tymczasem decyduje jednak, że warto dać nieznajomej szansę, bo odnajduje w niej cząstkę dawnego siebie. Śmierć Lori i groźba utraty wszystkiego, co zbudował, zaprowadziła go na krawędź, z której w zeszłym sezonie ledwo się wydostał. Kobieta, jak się okazuje, tę krawędź dawno przekroczyła. Tylko z trudem wyuczony sceptycyzm ratuje Ricka przed nieszczęściem, a później Hershel ostatecznie udowadnia mu, że to, co spotkało kobietę nie oznacza, że dla ludzkości nie ma już drogi wstecz. Rick, po wszystkich przejściach i nerwowych załamaniach, jest tego najlepszym świadectwem.
Wstecz powrócił również Carl, którego transformacja w małego Gubernatora po zeszłorocznym finale zapowiadała się na jeden z najgorętszych wątków nowego sezonu. Póki co, nic z tego – Carla widzimy w zgodzie z ojcem, z zgodzie z regułami i najwyraźniej w zgodzie z samym sobą, choć wyraźnie dojrzalszego niż ostatnio. Podobało mi się ukazanie kontrastu pomiędzy dzieciakami wychowywanymi w Woodbury a zaprawionym w boju dzieckiem postapokalipsy – konflikt istnieje już w tak fundamentalnej kwestii jak stosunek do szwendaczy. Doświadczony życiowo Carl wie, że to tylko puste ciała zjadające innych ludzi – dzieciakom wciąż się wydaje, że można się ich kosztem nieszkodliwie bawić.
Intryguje mnie, jaka będzie w takim razie jego reakcja na odkrycie małej nożowej szkółki Carol. Potrzeba umiejętności radzenia sobie z bronią wydaje się niezwykle istotna nawet dla osób w tak młodym wieku, ale o ile intencje bohaterki są zrozumiałe, naiwna mentalność jej uczniów może wyciągnąć z tego niewłaściwą lekcję. Obawiam się, że tylko tragedia pozwoli tym dzieciakom dostrzec realne zagrożenie, ale wtedy może być już na delikatność za późno. Po tym, co zobaczyłam w "30 Days Without an Accident" trudno też odgadnąć, co w takiej sytuacji zrobi Carl – chciałabym wierzyć, że pokaże się od tej lepszej strony, ale ta druga brzmi równie interesująco, jeśli nie bardziej życiowo. W końcu to kryzysy wydobywają z ludzi swoje prawdziwe "ja".
A i kryzys się w tym odcinku znalazł. Rutynowy wypad po zapasy do miastowego supermarketu odbiłby się bez większej czkawki, gdyby nie dające o sobie przypomnieć stare toksyczne nawyki. W starciu z półkami zastawionymi butelkami z winem, były wojskowy medyk borykający się z alkoholizmem o mały włos nie zaczął topić współczesnych trosk w trunku. Jego wahanie można zrozumieć – pokusa powrotu do przeszłości, w której wystarczyło łyknąć z butelki, musiała być trudna do zwalczenia, ale wygrana z samym sobą oznaczała niestety przegraną gdzie indziej. Zakupy błyskawicznie przybrały tragiczny obrót, z którego młody chłopak Beth nie uszedł z życiem.
Gdy Daryl przekazuje smutną wieść dziewczynie, reakcją tej jest tylko zwyczajne zaktualizowanie tabliczki, by zamiast "30 dni bez wypadku" pokazywała "0". Jak mówi, nauczyła się już nie płakać, zamiast tego po prostu cieszyć się, że mogła zmarłego poznać. Ale co to za radość, kiedy w każdej chwili oczekuje się straty? I czy całkowicie przeciwne stanowisko jej siostry, która odmawia życia w strachu, jest równie dobrym wyjściem? W "The Walking Dead" nie znaleziono jeszcze złotego środka na radzenie sobie z nową rzeczywistością, a ja z przyjemnością patrzę, w jaki sposób każdy na własną rękę próbuje znajdywać na to odpowiedzi.
Gdy odcinek dobiega końca, nic nie zapowiada nadchodzącej tragedii. Spokojny klimat pokonanych przeciwności i pełnego nadziei jutra burzy ten nieśmiały nastolatek w okularach, który wymyka się w nocy męczony kaszlem i gorączką. Cisza, ciemność i mokre ślady na betonowej podłodze podkreślają złowrogi nastrój, niespiesznie rozwijany aż do momentu upadku pod prysznicem. Kiedy kilka długich sekund później chłopak otwiera przekrwione oczy, już wiemy, dlaczego świnia w zagrodzie umarła – i dlaczego przed odcinkiem przywołano słowa o infekcji. Nic nie może zburzyć tak dobrze prosperującej społeczności skuteczniej niż zagrożenie z wewnątrz – wiemy to już z poprzedniego sezonu – ale tym razem perspektywa choroby, przed którą nikt nie ucieknie, może przynieść znacznie większe żniwo. Nie chcę przewidywać, co z tego wyniknie, chcę się na razie cieszyć z niewątpliwego napięcia, jakie przewinie się przez następne piętnaście odcinków. Po tym jednym widać już jednak wyraźnie, że 4. sezon nie zamierza się patyczkować.
Więc jaki to był odcinek? Bardzo dobry. Klimatycznie spokojny i zarazem milcząco złowrogi, dokładnie taki, jakie w The Walking Dead najbardziej sobie cenię. Bez pośpiechu rozwijający się do przodu, dający nam sygnały przyszłych nieszczęść, zgrabnie odwołujący się do przeszłych wydarzeń i umiejętne, nienachalnie wprowadzający nowe wątki. Starsi bohaterowie czują się na swoich miejscach bardziej pewnie niż kiedykolwiek, szczególnie Rick, którego postawa daje nadzieję na ostateczny koniec z przeciągającymi się dramami emocjonalnymi.
W "30 Days Without an Accident" znalazło się niemal wszystko, czego oczekuję po tym sezonie, a fakt, że to zaledwie początek, napawa mnie niewypowiedzianą serialową radością. Nie przestanę drżeć o losy mojej ulubionej bohaterki – i będę bać się jeszcze bardziej niż do tej pory – ale właśnie takie "The Walking Dead uwielbiam". Dojrzałe, złowieszcze, nieprzewidywalne, zawsze umiejące podtrzymać napięcie do ostatniej chwili. Jeśli 3. sezon uratował honor serialu po wpadce z drugim, to czwarty może go nawet przerosnąć.
Życzę mu tego ostrożnie, a w razie czego zawsze mogę założyć moje różowe okulary.
Tekst ukazał się także w blogu Wiedźma na orbicie.