Wiedźma patrzy #1: Reset w sukni w kwiaty
Agnieszka Jędrzejczyk
29 października 2013, 20:08
W "Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D." nareszcie zaczyna robić się ciekawie, a "The Walking Dead" szokuje zwrotem akcji, którym zrywa z głaskaniem widzów po głowie. Seriale w fantastyczne były w zeszłym tygodniu na fali. Uwaga na spoilery.
W "Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D." nareszcie zaczyna robić się ciekawie, a "The Walking Dead" szokuje zwrotem akcji, którym zrywa z głaskaniem widzów po głowie. Seriale w fantastyczne były w zeszłym tygodniu na fali. Uwaga na spoilery.
Ostatnio podliczyłam, że na mojej serialowej liście tygodnia znajduje się zaledwie pięć pozycji nie należących do fantastyki. Nie żeby jakoś specjalnie mnie to dziwiło, wręcz przeciwnie. Po prostu fajnie było spojrzeć na swoje hobby, że tak powiem, matematycznie. A skoro matematyka nie kłamie, to nad tematem własnej rubryki nie musiałam się w ogóle zastanawiać. Od dziś więc w każdy wtorek będę patrzeć swoim wiedźmim okiem na fantastyczne przygody tygodnia i komentować co ciekawsze wydarzenia. Albo w ogóle wydarzenia.
Seriali fantastycznych oglądam tak dużo, że wygodniej chyba ogarnąć, których nie oglądam. Otóż nie oglądam "Supernatural" – przygody braci Winchesterów porzuciłam gdzieś w pierwszej połowie 6. sezonu, kiedy panowie po raz kolejny śmiertelnie się na siebie obrazili. Nie mogłam znieść myśli, że scenarzyści będą któryś raz wałkować te nużące braterskie dramy, więc powiedziałam serialowi "do widzenia" Nie oglądam też "Grimma", choć nie z braku chęci, a czasu, strasznie męczę się też z "Haven", którego 4. sezon machnę zobaczę za jednym zamachem. "Beauty and the Beast" porzuciłam tak dawno temu, że aż nie pamiętam, a do "The Tomorrow People", jak pewnie wiecie, nie będę się już nawet zbliżać. To zostawia jednak… albo nie, nie będę Was straszyć ilością spędzanego przy ekranie czasu. Opowiem Wam za to, że ostatni tydzień był jednym z najmocniejszych w tym sezonie – i to nawet pomimo nieobecności wciąż nie tracącego uroku "Sleepy Hollow".
Zdrady konieczne
Podczas gdy wszyscy wokół mnie spisują "Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D." na straty (albo wręcz jawnie sugerują, że jestem na niego za stara – na Ciebie patrzę, Nikodem), ja nie przestaję wierzyć, że wierzyć w niego warto. Już w zeszłym tygodniu "Eye Spy" udowodnił, że serial rozkręca się we właściwym kierunku, a "The Girl in the Flower Dress" tylko ten trend potwierdza. Odcinek wprawdzie nie nabrał nas tak mocno, jak zrobił to niedawno "Homeland", jednak zagrał nam na nosie interesującym zwrotem akcji, który wywraca dotychczasowe odcinki do góry nogami. Zdrada Skye była do przewidzenia, ale po pierwsze nie spodziewałam się jej tak szybko, a po drugie jakże pięknie odbiła się na całej grupie! Wściekły Coulson – bardziej na siebie niż na dziewczynę; dotknięci Fitz – Simmons i unikający wzroku podopiecznej Ward to właśnie te relacje, których od początku tak w tym serialu poszukiwałam. Widać, że więzi w drużynie zdołały się w tym krótkim czasie zacieśnić – a widać to tym bardziej, jeśli spędziło się weekend powtarzając sobie poprzednie odcinki – cieszę się więc, że zostały tak szybko poddane próbie i wyszły z niej stosunkowo zwycięsko.
Interesująco zrobiło się również w obrębie wątku głównego. Odcinek wyraźnie nawiązuje przecież do konstrukcji pilota – człowiek z mocami, organizacja Centipede, serum Extremis z jednej strony, z drugiej drużyna, która w zasadzie musi się poznać zupełnie na nowo. W efekcie "The Girl in the Flower Dress" zostawia serial w ciekawym miejscu, bo tam, gdzie nie wciska przycisku "reset", rozwija meta-plot, którego przez te cztery ostatnie odcinki trudno się było doszukać. Czy to oznacza, że dalsza część sezonu ruszy teraz z kopyta i przestanie zasypywać nas sprawami-zapychaczami? Przydałoby się.
Najważniejsze jednak, że serial nareszcie dał Skye motywację, z którą można się identyfikować. Dotychczasowe igranie z jej prawdziwymi lojalnościami było ciekawe z teoretycznego punktu widzenia, ale brak punktu zaczepienia rozwiewał ten motyw we wszystkie strony. Teraz, gdy wiemy, że to wszystko było w ramach poszukiwania informacji o rodzicach, wreszcie można uwierzyć, że dziewczyna faktycznie znalazła się we właściwym miejscu. I nawet uwielbiam fakt, że ona sama przekonała się o tym już po tym, jak straciła zaufanie drużyny.
Wewnętrzny wróg
Przed premierą 4. sezonu "The Walking Dead" zdarzyło mi się w paru miejscach natknąć na życzenia, by scenarzyści dali w końcu jakiś sensowy wątek Carol. Po "Isolation" nie można już mieć wątpliwości, że scenarzyści usłyszeli te życzenia głośno i wyraźnie. Wiadomość o jej morderczym czynie wzięła mnie z kompletnego zaskoczenia, ale gdy się nad tym zastanowić, jest wątkiem wspaniale pogłębiającym bezduszny świat postapokalipsy.
Sytuacja bohaterów tej pory była bowiem prosta: byli oni vs cała reszta – vs zombie, vs Gubernator, vs nieznajomi, którym nie mieli powodu ufać. Pomimo drobnych konfliktów, zawsze trzymali się razem. Jednak teraz, w miejscu, które teoretycznie miało być zbawieniem okazuje się, że definicja zagrożenia zaczyna się rozmywać. Widać to na przykładzie Carol, która dla bezpieczeństwa grupy zamordowała chorych towarzyszy, widać to na przykładzie Tyreese'a, który gotów był zatłuc każdego, kto próbował stanąć na drodze jego rozpaczy, czy też na przykładzie Glenna, który nie potrafi pogodzić z bezsilnością wobec choroby. Kto teraz jest wrogiem? Gdzie teraz jest zagrożenie? Czego teraz najbardziej się bać? W poprzednim sezonie serial próbował nam powiedzieć, że drugiego człowieka – ten wydaje się dodawać, że drugiego człowieka, który żyje obok nas. Granice się zatarły.
Z mojego punktu widzenia, decyzja Carol była jednak tak samo szokująca, jak całkowicie zrozumiała. Oczywiście nie ukrywam, że teraz drżę o jej losy bardziej niż kiedykolwiek – wszak to moja ulubiona postać – ale nie potrafię odrzucić jej rozumowania. Jej stoickie przekonanie, że postąpiła właściwie, nie jest efektem jednorazowego poniesienia się emocjom, ale przemyślaną decyzją, na którą nałożyło się wiele warstw. Utrata Sofii, utrata kolejnych towarzyszy, i kolejnych, i kolejnych, a przy tym ciągła walka o przetrwanie w końcu zaczęła oznaczać, że na coś musi się to wszystko zdać. I dlatego czegoś – ocalenia – Carol poświęca własne człowieczeństwo. Fakt, że w tym samym odcinku "The Walking Dead" pokazuje też całkowicie odmienne zachowanie Hershela, jest tu tym bardziej znaczący. Nie ma już "oni vs cała reszta", bo nawet ci "oni" nie mieszczą się już w jednej definicji.
I nie zapominajmy, że tuż przed wjechaniem w hordę nieumarłych, Daryl, Michonne i grupa ratunkowa wyłapała słaby radiowy sygnał o Innych Ocalałych. Czyżby świat żywych trupów miał się powiększyć?
Tymczasem gdzie indziej…
- W "Person of Interest" dowiedzieliśmy się, że Michael Emerson potrafi powiedzieć "enough" z bezbłędnym komediowym zacięciem (do dziś nie mogę przestać się śmiać), oraz że z Carter naprawdę, ale to naprawdę nie należy zadzierać. Najwyższy też czas, żebyśmy przyjrzeli się z bliska nowym członkiniom obsady. Następna w kolejce jest Root, prawda?
- Pomimo że uniwersum DC nie jest mi przesadnie dobrze znane, to nawet ja wiem, że na dźwięk imienia Ra's al Ghul powinnam zacząć się piszczeć jak dziewczynka na kucyku. Poza imieniem wiele niewiele więcej, ale i tak nie przestanę cieszyć się, że "Arrow" wyrasta na produkcję, która coraz wygodniej czuje się w swoim własnym świecie. I pomińmy chwilą milczenia Laurel, która właśnie się zorientowała, że gdyby miała odrobinę oleju w głowie, Tommy wcale nie musiałby poświęcać dla niej życia.
- Kto z Was czekał na pocałunek Hooka i Emmy? Ja czekałam wręcz niecierpliwie, a tu niespodziewanie okazało się, że nie był on wcale najlepszym wydarzeniem odcinka. Wewnętrzny konflikt pomiędzy dobrem a złem, z którym boryka się kapitan i szepcący mu do ucha Piotruś Pan to wielce smakowity kąsek, jakim – mam nadzieję – będzie nas raczył cały sezon. Zdecydowanie warto też zapamiętać, że "Once Upon a Time" zezwolił na tortury. "Once Upon a Time".
- Fatalny trójkąt miłosny w "Witches of East End" uparcie nie chce umrzeć. Zamiast niego umarł przyszły/obecny chłopak Ingrid. Czy teraz mogę mieć nadzieję na rozwinięcie bohatera granego przez Toma Lenka? Co jak co, ale powtórki Andrew z "Buffy" sobie nie odpuszczę.