Wiedźma patrzy #2: Są zombie, jest impreza
Agnieszka Jędrzejczyk
5 listopada 2013, 19:47
"American Horror Story: Coven" potwierdza, że zombie wszystko czynią lepszym, "Revolution" w tym tygodniu aż nie mogłam się doczekać, a "Once Upon a Time" pokolorował mój poniedziałek na żółto i na niebiesko. A myślałam, że będzie mi brakować "Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D.". Spoilery.
"American Horror Story: Coven" potwierdza, że zombie wszystko czynią lepszym, "Revolution" w tym tygodniu aż nie mogłam się doczekać, a "Once Upon a Time" pokolorował mój poniedziałek na żółto i na niebiesko. A myślałam, że będzie mi brakować "Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D.". Spoilery.
Ostatni tydzień mógł być naprawdę smutny. Nie chodzi wcale o święto, bo dla niektórych piątek był normalnym dniem roboczym, a o to, że trzytygodniowa przerwa w oczekiwaniu na nowe "Sleepy Hollow" już mi się zaczęła przykrzyć. W ramach ćwiczenia cierpliwości bez reszty zagłębiłam się w 8-minutowy świat "Almost Human", a potem zrobiłam coś, czego z zasady nigdy nie robię – poddałam się swobodnym gdybaniom, porównując serial J.H. Wymana do "Fringe"" Nie wiem, czy pomogło mi to oczekiwać nowej produkcji FOX-a z mniejszym utęsknieniem, ale przynajmniej zaspokoiło chwilową potrzebę pochwalenia "Almost Human" za to, że jest. Pardon, będzie.
Później stwierdziłam też, że co mi szkodzi, spróbuję wkręcić się w "The Originals". Postanowienie ryzykowne – ze względu chociażby na to, że wcześniej nie widziałam ani pół odcinka "Pamiętników wampirów" – ale po otrzymaniu instrukcji na Twitterze ochoczo zabrałam się za oba piloty. Tak niestety mam, że czarownice to niezwykle interesujący wabik, a nawet na Serialowej co rusz słyszę, że Nowy Orlean jest iście magicznym miejscem. Póki co, jestem po zaledwie dwóch odcinkach, ale już wiem, że w następnym podsumowaniu znajdą się też wampiry.
Zeszły tydzień to także odcinki halloweenowe, ale biorąc pod uwagę, że w fantastyce kilka strachów to tak naprawdę nic nowego, większość spraw toczyła się swoim własnym torem. Jeden tylko wyjątek potwierdził regułę, a przy tym chyba ostatecznie przekonał mnie, że jednak nie jest tak nieciekawy jak mi się wydawało.
Wszędzie dobrze, ale tam gdzie zombie najlepiej
Mowa o "American Horror Story: Coven". Po świetnym, groteskowym "Asylum", moje oczekiwania wobec nowej odsłony urosły do całkiem sporych rozmiarów, które trzy pierwsze odcinki niemalże rozwiały w pył. Nie mogłam zrozumieć, w jaki sposób serial o czarownicach w magicznym Nowym Orleanie – podrasowanym charakterystyczną dla "American Horror Story" techniką – i to jeszcze z rewelacyjną Jessicą Lange na czele, mógł zacząć mnie tak bardzo nużyć. Z ogromnym trudem wydobywałam z poszatkowanych fragmentów fabuły jakiś większy sens, wciąż męcząc się z ustaleniem podstawowych faktów: o czym ten serial tak właściwie opowiada? Myślałam, że będzie o szkole czarownic, a tymczasem był o niemal wszystkim innym. Na ratunek szczęśliwie przybyło jednak Halloween, a wraz z nimi moi nieumarli ulubieńcy.
Bo ja absolutnie uwielbiam zombie. Nie te obrzydliwe, gnijące trupy otwierające gęby na widok odsłoniętego płata skóry, ale napięcie, jakie wywołują swoją obecnością. Na widok wydobywających się z grobów narzędzi zemsty Królowej Voodoo już wiedziałam, że na "Fearful Pranks Ensue" warto było czekać. A potem było tylko lepiej: rada wiedźm (z absolutnie bajecznym czarownikiem-homoseksualistą), Frances Conroy i Alexandra Breckenridge w tym samym odcinku (stara Moira i młoda Moira z pierwszego sezonu), morderczy mąż Cordelii, przyprawiający o gęsią skórkę Spalding, a na koniec Fiona nareszcie pokazująca, że jej pazurki wcale się nie stępiły. Niby wiem, że "Coven" miał być utrzymany w innym, lżejszym klimacie, ale "American Horror Story" po prostu nie jest sobą, póki radośnie nie zmiksuje wszystkich szaleństw nowoczesnego horroru.
I co z tego, że zombie były tu tylko krótkim zwiastunem nadchodzących wydarzeń. Sam ukłon w stronę korzeni to wystarczający powód, by o 180 stopni odwrócić moje zaciekawieniem serialem."American Horror Story: Coven", dawaj, co masz więcej, bo biorę.
Dzika rewolucja
"Revolution", "Revolution", gdyby mama zobaczyła, jakie byłeś rok temu, to by cię po prostu nie poznała. Brudne włosy i nieświeża odzież, małe miasteczko z szeroką główną ulicą, wyjęci spod prawa bojownicy sprawiedliwości – są nawet kowbojskie kapelusze; wszystko to sprawia, że ten kiepski serial z zeszłego roku z odcinka na odcinek coraz bardziej zbliża się klimatem do Dzikiego Zachodu. Tempo znacząco zwolniło, heroiczne wyczyny zmieniły się na odkrywanie tajemnic złowieszczej organizacji (rządu Stanów Zjednoczonych, jakby tego było mało), a relacje pomiędzy bohaterami przybrały odcieni szarości. Pisał już o tym Andrzej na przykładzie Sebastiana Monroe, ale napiszę i ja – na "Revolution" naprawdę można zacząć czekać.
Mam przy tym wrażenie, że scenarzyści tak bardzo chcą naprawić błędy przeszłości, że dla dobra sprawy trochę naginają rzeczywistość. Taki Sebastian Monroe jest faktycznie postacią niezwykle interesującą, nic więc dziwnego, że wśród fanów zyskał sobie wielu sympatyków. Problem w tym, że co jak co, ale grzechów przeszłości nie da się tak po prostu wymazać. Tymczasem jedyną osobą, która w serialu wydaje się zdawać z tego sprawę, jest Rachel – Miles nie jest w stanie przyczynić się do śmierci byłego przyjaciela, a Charlie na swój sposób zdołała się do niego przywiązać. Oba wątki są mocno naciągane – zwłaszcza Miles wyznający Monroe, że od początku wiedział o jego potomku – ale jestem skłonna przymknąć na nie oko, bo ta nowa wersja relacji, nie powiem, ogromnie mi się podoba. Zresztą nawet końcowa scena "Dead Man Walking" sugeruje, że i Rachel nie może wobec Monroe przejść całkowicie obojętnie. Bo przecież na pewno nie zrobiła mu śmiertelnego zastrzyku, wiedząc, że to on uratował życie jej ostatniego dziecka, prawda?
Na morza dnie
Mój wewnętrzny fan Disneya eksplodował ze szczęścia podczas oglądania "Once Upon a Time". "Mała syrenka" to jedna z moich ulubionych produkcji studia, byłam więc ogromnie ciekawa ich interpretacji Ariel. Okazało się jednak, że o ile JoAnna Garcia zaprezentowała nam syrenkę tak samo nierozgarniętą, jak uroczą, to cały odcinek skradła Lana Parrilla w roli Złej Królowej w roli Urszuli. Nie wiem, ile razy oglądaliście disneyowski oryginał, ale ja na tyle, że oglądając tę scenę po prostu tupałam nóżkami ze szczęścia – 100% Urszuli w Urszuli! Wygląd, wymowa, język ciała, Lana Parrilla była po prostu rozkosznie bezbłędna, rozkosznie bezbłędna. Już zapomniałam, że kiedyś ten serial porzuciłam, wyrzuciłam ten moment z pamięci, w ogóle go nie było.
Ale żeby tego było mało! Słysząc w dialogach teksty takie jak "under the sea" czy "part of your world" byłam już w zasadzie w siódmym niebie (dla niezaznajomionych: tytuły piosenek w oryginalnej wersji filmu). No i ten brak szczęśliwego zakończenia – ach, jakże to pięknie zmiksowanie tragicznego finału baśni i radosnej konkluzji filmu. Właśnie dla takich pomysłów warto oglądać "Once Upon a Time" – ba, warto było dać mu drugą szansę. 3. sezon jest jak na razie najlepszym, co ten serial potrafił zaoferować, a coś czuję, że im dalej w dżunglę, tym będzie jeszcze lepiej.
Tymczasem gdzie indziej…
- Wygląda na to, że Czarny Kanarek zadomowił się w Starling City na dobre. Jest mu tam na tyle wygodnie, że z zupełną swobodą wymienia się z Zieloną Strzałą bronią. Coraz wygodniejsza robi się też znajomość Laurel z butelką – w najgorszym wątku, jaki w "Arrow" widziałam.
- Zgodnie z przewidywaniami, "Dracula" nie robi się wcale lepszy. Racja, dostaliśmy dopiero drugi odcinek, ale na taką Lady Jayne i jej niezwykle groźną minę nie mogę już patrzeć, a rozterki miłosne Harkera przerabialiśmy już dziesiątki razy. Jak tak dalej pójdzie, nawet mroczny wiktoriański Londyn nie będą w stanie mnie przekonać, że warto temu serialowi kibicować.
- "The Walking Dead" sprytnie i po cichu przeciwstawił sobie jednostki słabe i jednostki silne. Z jednej strony Bob i Daryl, z drugiej Rick i Carol, a gdzieś po środku, metaforycznie, Bob i Carol. Przetrwaniu tego pierwszego grozi butelka, przetrwaniu tej drugiej nie grozi w zasadzie nic poza utratą człowieczeństwa. Rick ma rację mówiąc, że Carol nie jest już tą słabą, zahukaną żoną zmuszoną do życia pod butem znęcającego się męża – ale nie jest nią już tak bardzo, że nie ma dla niej miejsca w grupie.
- "Sleepy Hollow" w tym tygodniu odwiedził nie tylko Walter Bishop, ale również Thomas Cromwell i Lord Rahl. W ich obecności demoniczna intryga poszerzyła się o Masonów, Ichabod Crane o mało nie zginął – dwa razy – a Abbie pokazała, jak ważna jest dla niej przyjaźń z przybyszem z przeszłości. Trzy tygodnie to niby nic, ale naprawdę mi "Sleepy Hollow" brakowało.
Na ten tydzień to tyle – ale już w następny wtorek pospieszę donieść Wam kolejnych obserwacji. Chcecie pogadać o serialach fantastycznych w międzyczasie? Komentujcie, piszcie, tweetujcie – mnie znajdziecie tu, Serialową tu, ale Wasze tweety zawsze zobaczę też pod hashtagiem #serialowa. Zapraszam też na mojego bloga, Wiedźma na Orbicie. Tak czy inaczej, do zobaczenia.