Koniec złotej ery telewizji, czas na erę… zombie?
Marta Wawrzyn
7 listopada 2013, 17:34
Kiedy zakładaliśmy Serialową, byliśmy przekonani, że złota era telewizji dopiero się rozkręca. Przetrwaliśmy razem 2,5 roku – i wciąż nie widzimy powodów do narzekania. Ale pewien krytyk mówi co innego: to, co najlepsze, już za nami. Zamiast oryginalnych pomysłów mamy wszędzie zombie.
Kiedy zakładaliśmy Serialową, byliśmy przekonani, że złota era telewizji dopiero się rozkręca. Przetrwaliśmy razem 2,5 roku – i wciąż nie widzimy powodów do narzekania. Ale pewien krytyk mówi co innego: to, co najlepsze, już za nami. Zamiast oryginalnych pomysłów mamy wszędzie zombie.
Do tej pory panowała wśród krytyków względna zgoda: żyjemy w czasach, kiedy seriale są najlepsze. Złota era telewizji trwa i ma się świetnie. A tu pojawił się głos przeciwny do tego, co twierdzą tzw. wszyscy. Andy Greenwald w serwisie Grantland pisze, że najlepsze już za nami, to już zmierzch złotej ery.
Naprawdę wybitne seriale, jak "The Wire", "Rodzina Soprano" czy "Breaking Bad", już się skończyły, do końca zbliża się też "Mad Men". I zdaniem krytyka nie ma nic, co mogłoby te tytuły godnie zastąpić. Takie seriale, jak "Boardwalk Empire" czy "Homeland", owszem, są dobre i potrzebne, ale nie popychają telewizji do przodu. Telewizja znalazła się w dziwnym punkcie, kiedy wszystko nowe porównuje się do dobrych seriali, które już się skończyły. Do tego dochodzi obsesja tworzenia spin-offów: "Better Call Saul", "How I Met Your Father". Jak gdyby nie dało się wymyślić niczego świeżego.
Zamiast stawiać na coś nowego i podejmować ryzyko, wszyscy patrzą na słupki oglądalności i powielają sprawdzone wzorce i schematy. Widać na przykład modę na gore, zapoczątkowaną przez "The Walking Dead". Sprawdziło się to w AMC, więc chcą to mieć wszyscy. Nikt nie porywa się na tworzenie nowego "Mad Men", bo to "The Walking Dead" przynosi pieniądze AMC. Inną popularną inspiracją jest "Gra o tron".
A tymczasem przykład Netfliksa pokazuje, że warto spróbować czegoś świeżego. Owszem, wszystkim podobało się "House of Cards", ale dopiero "Orange Is the New Black" zachwyciło krytyków i zostało masowo pokochane przez publikę. Czemu? Bo jest nowe, oryginalne i nieprzewidywalne. Bo czegoś takiego jeszcze w telewizji nie było.
Tak pisze Andy Greenwald – i nie sposób się z niektórymi jego argumentami nie zgodzić. Patrzę na tegoroczne nowości i nie potrafię wypatrzeć tam niczego, czego w jakiejś formie nie znałabym wcześniej. Nawet "Masters of Sex", które ogląda się świetnie, to tylko serial, którego by nie było, gdyby nie "Mad Men". Oczywiście, produkcja stacji Showtime jest doskonała pod każdym względem, a od "Mad Men" różni ją tematyka, ton czy bohaterowie. Ale gdyby nie Don Draper, nikt nie pokazałby dziś doktora Mastersa i Virginii Johnson. Tak samo "Brooklyn Nine-Nine". Kocham ten serialik od pierwszej chwili, zdając sobie jednak sprawę z tego, że Mike Schur robi tu dokładnie to samo co w "Parks and Recreation".
Z drugiej strony, to przecież nie jest tak, że dekadę temu powstawały dziesiątki genialnych, przełomowych nowości na sezon. Zawsze w amerykańskiej telewizji było dużo chłamu i parę produkcji wybitnych, które stawały się kultowymi już po pierwszych sezonach. Nie wiem, czy takimi produkcjami można już teraz nazwać "Dziewczyny" albo "Orange Is the New Black", ale zarzucanie stacjom, że zupełnie nie ryzykują, to przesada.
Kopiści zawsze byli i będą obecni, sztuka polega na tym, żeby wyłowić perełkę z morza przeciętności. W tym roku udało się to Netfliksowi, w przyszłym… kto wie? Sądzę, że któraś kablówka jednak zaryzykuje i znów pojawi się coś, czym przez lata będziemy się zachwycać. A na razie oglądajmy seriale o czarownicach, bo w tym sezonie czarownice to nowe zombie.