Oceniamy nowości! Które seriale warto oglądać?
Redakcja
11 listopada 2013, 15:33
"Brooklyn Nine-Nine"
Nikodem Pankowiak: Komediowa jesień jest w tym roku nieudana, dlatego też każdy kolejny odcinek "Brooklyn Nine-Nine" wygląda na tle konkurencji niczym arcydzieło. Oczywiście arcydziełem nie jest, co dociera do mnie nieco później, ale tak czy siak to zdecydowanie najjaśniejszy punkt tegorocznych nowości w telewizji ogólnodostępnej. Peralta i reszta ekipy naprawdę bawią, a fakt, że oglądamy po prostu "Parks and Recreation" na komisariacie absolutnie nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Jeśli narzekacie na formę Waszej ulubionej komedii, sięgnijcie po "Brooklyn Nine-Nine".
Marta Rosenblatt: Pośród bylejakości jesiennych nowości znalazła się absolutna perełka. Nie tylko jeśli chodzi o seriale komediowe (które nawet w 1/100 nie dorastają do poziomu "B99"), ale o seriale w ogóle. Jest to druga prócz "Masters of Sex" jesienna produkcja godna polecenia.
Brooklyn Nine-Nine ma wszystko, co powinna mieć dobra komedia. Znakomity humor – jeśli lubicie "Parki" to prawdopodobnie będziecie zachwyceni. I doborową obsadę – przede wszystkim cudownego Andy'ego Samberga. Ogromny szacunek dla stacji FOX, która mimo nie najlepszej oglądalności postawiła na ten serial.
Andrzej Mandel: Najlepsza komediowa nowość, z jaką miałem kontakt w ostatnich paru latach. Dowcip może nie zawsze jest najwyższych lotów, ale chemia między Andy Sambergiem a Andre Braugherem (pamiętacie kapitana z "Last Resort"?) oraz Melissą Fumero robi swoje. Dwadzieścia minut spędzone na 99. posterunku to dwadzieścia minut uśmiechu. I to jest to.
Marta Wawrzyn: Twórca "Parks and Rec" raz jeszcze stanął na wysokości zadania i pokazał telewizyjną komedię, która ma wszystko, co mieć powinna: swój styl, zabawne gagi, charakterystycznych bohaterów, chemię w obsadzie. I te krótkie, cudne, wprawiające widza w konfuzję puenty, za które tak uwielbiamy "Parki". Oczywiście, można narzekać, że nie jest to nic nowego – bo nie jest – ale to i tak zdecydowanie najlepsza tegoroczna nowość komediowa. I ten Andy… ach!
Przeczytajcie pełną recenzję pilota "Brooklyn Nine-Nine>>>
"Masters of Sex"
Marta Rosenblatt: Zdecydowanie najlepszy serial tej jesieni. I prawdę mówiąc nie tylko tej. Wszystko wskazuje na to, że produkcja ma szansę przebić samego "Mad Mena".
Jeśli miałabym wymienić wszystkie zalety "MoS", to zapewne nie wyrobiłabym się do wiosny, więc wymienię te najważniejsze. A są to przede wszystkim: wspaniały klimat retro i świetnie napisane postaci. Sam temat również wydaje się niebanalny. Interesujący szczególnie pod kątem feministycznym, to znaczy tego, co było wolno kobiecie 60 lat temu, a co wolno dzisiaj. A może tak naprawdę niewiele się nie zmieniło?
Jeśli do tego wszystkiego dodamy znakomite aktorstwo, jawi nam się serial idealny. Zaskoczyła mnie zwłaszcza Lizzy Caplan. Lubiłam ją co prawda zawsze, ale nigdy nie przypuszczałam, że ma w sobie taki aktorski potencjał. Aż strach pomyśleć, co jeszcze twórcy są w stanie wycisnąć z "Masters of Sex".
Marta Wawrzyn: Takie rzeczy rzadko się zdarzają: najbardziej oczekiwana nowość okazuje się najlepszą nowością. Na początku nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście, teraz już się przyzwyczaiłam i ponieważ każdy następny odcinek jest lepszy od poprzedniego, spodziewam się, że w finale wszyscy przeżyjemy zbiorowy serialowy orgazm wielokrotny. Rewolucja seksualna się rozpoczęła (ciekawe, swoją drogą, kiedy dotrze do Polski i co powiedzą konserwatywni publicyści, którym przyjdzie się z tym zmierzyć) – i niech trwa.
A tymczasem zobaczcie raz jeszcze czołówkę, bo to małe dzieło.
Przeczytajcie pełną recenzję pilota "Masters of Sex">>>
"Sleepy Hollow"
Agnieszka Jędrzejczyk: Wśród wszystkich tegorocznych nowości fantastycznych "Sleepy Hollow" było tą, którą podświadomie skreślałam już niemal na starcie. W jaki sposób można zrobić dobry serial, w którym człowiek sprzed 250 lat rozwiązuje kryminalne zagadki i walczy z Jeźdźcem bez głowy uzbrojonym po zęby w broń maszynową? W głowie nie mieściło mi się, że coś takiego jest po prostu możliwe.
A tu proszę, jedna z największych niespodzianek tej jesieni, która odcinek w odcinek nie tylko zaskakuje poziomem, ale w bajeczny sposób miksuje motywy horroru, urban fantasy i paranormalnego dramatu – nie mówiąc o mitologii, która po sześciu odcinkach rozciągnęła się już na historię wojny o niepodległość, masonów, biblijną apokalipsę i folklorystycznych podań. Dodać do tego wspaniały aktorski duet Toma Misona i Nicole Beharie oraz świetny pokaz przyjaźni w ich wykonaniu, i wychodzi serial, który teoretycznie nie miał prawa się udać – a ogląda się go wyśmienicie.
Andrzej Mandel: Chyba największe zaskoczenie tego sezonu – swobodna adaptacja "Legendy o Sennej Kotlinie" Washingtona Irvinga zapowiadała się raczej na kit niż hit. Tymczasem już od pierwszego odcinka twórcy serialu udowadniają, że potrafią zręcznie balansować na cienkiej linie i stworzyć serial będący świetną mieszanką procedurala, horroru i fantasy.
Mamy tu wszystko – Jeźdźców Apokalipsy, masonów, demony, a nawet czyściec. Wydawałoby się, że to gwarantowany przepis na kicz, taki jak "Skarb narodów", ale twórcy wyszli z tego (póki co) obronną ręką. Świetnie grają też odtwórcy głównych ról – Tom Mison jako Ichabod Crane i Nicole Beharie jako Abbie Mills. Jest między nimi świetna chemia, która sprawia, że naprawdę wierzymy w przyjaźń pomiędzy idealistą z XVIII stulecia a współczesną policjantką.
Nikodem Pankowiak: Obejrzałem tylko pierwszy odcinek, ale zachęcony pozytywnymi opiniami innych, wrócę do "Sleepy Hollow" już niebawem, zwłaszcza że pojawił się w nim John Noble. Poczucie humoru w serialu jest całkiem niezłe, po całej historii też można sobie co nieco obiecywać. Jest tajemniczo i klimatycznie, co ostatnio nie zdarza się zbyt często. "Sleepy Hollow" daleko do dzieła wybitnego, ale wygląda na to, że może spisać się doskonale w roli serialu, przy którym można wyłączyć myślenie i zrelaksować się wieczorem.
Marta Wawrzyn: I ja dołączam do chóru zadowolonych, a byłam baaardzo sceptyczna. To nie jest serial wielki, ale jest to serial przyjemny, którego każdy odcinek mija w mgnieniu oka i człowiek chce więcej. I o to chyba w tym wszystkim chodzi, prawda?
Przeczytajcie pełną recenzję pilota "sleepy Hollow">>>
"The Originals"
Agnieszka Jędrzejczyk: Ponieważ nie widziałam nawet pół odcinka "Pamiętników wampirów", nie miałam w planach zabierać się za "The Originals". Na szczęście szybko przekonałam się, że w przeciwnym wypadku straciłabym możliwość oglądania intryg i knowań prawdziwie bezwzględnych, krwiożerczych wampirów, których taki ostatnio panuje niedobór. Charyzmatyczny, nieprzewidywalny i zły Klaus to fantastyczny pomysł na głównego bohatera, a przedziwnie skomplikowane powiązania pomiędzy postaciami ujawniają ogrom potencjału, jaki się przed tym serialem rozpościera. Wiele rzeczy jest tu po prostu absurdalnych, za niektórymi ledwo można nadążyć, wiele innych trzeba przyjąć na klatę – ale koniec końców to moje nowe guilty pleasure i jestem z tego powodu zadowolona.
Marta Wawrzyn: Ja też jestem zdecydowanie na "tak", choć pilot w obu wersjach mnie wymęczył. Potem jednak z odcinka na odcinek było coraz lepiej, rodzina Pierwotnych udowodniła, że ma pazury, a Julie Plec – że potrafi jeszcze robić seriale, które mają w sobie to "coś".
Pulsujący muzyką, mroczny Nowy Orlean, eleganckie przyjęcia, piękne stroje, intrygi, akcja, owładnięty żądzą posiadania wszystkiego Klaus i stojący u jego boku rozsądny Elijah – powodów, by kontynuować przygodę z "The Originals" jest aż nadto. Wiadomo, to tylko guilty pleasure, ale jakie pyszne!
Przeczytajcie pełną recenzję pilota "The Originals">>>
"The Blacklist"
Andrzej Mandel: Mocno reklamowana nowość, która dostała świetny czas antenowy nie do końca spełnia oczekiwania. Całość ciągnie rewelacyjny James Spader – każde jego pojawienie się to perełka świetnego aktorstwa. Znacznie gorzej jest z pozostałymi postaciami, choć Megan Boone powoli dostosowuje się do poziomu narzuconego przez partnera.
Niestety, akcja poszczególnych odcinków wciąga w małym stopniu zaś główne wątki (pełne tajemniczości) nie sprawiają wrażenia specjalnie ciekawych. Ale James Spader!
Mateusz Madejski: The Blacklist może nie jest może wybitnie oryginalną produkcją – motyw przestępcy-erudyty, próbującego zrobić wrażenie na młodej policjantce widzieliśmy w dużo lepszym wydaniu chociażby w "Milczeniu owiec". Ale serial jest i tak bardzo ciekawą nowością. Ma niezłą dynamikę, potrafi zaskakiwać. Do tego odtwórca głównej roli James Spander jest po prostu świetny. Niestety, reszta obsady gra w zupełnie innej lidze. Ich drewniana gra aktorska jest największym minusem tej produkcji. Jednak ciekawe wątki i specyficzny, mroczny klimat sprawiają, że to całkiem udana nowość.
Marta Rosenblatt: Kiedy wzięłam się za nadrabianie jesiennych nowości, szło mi jak po grudzie. Większość seriali ciągnęła się jak ciepły ser, nie lada wyczynem było przetrwanie jednego odcinka. Inaczej było w przypadku "The Blacklist". Tu tempo jest tak wartkie, że nawet się nie postrzegłam, jak obejrzałam trzy odcinki. Problem w tym, że po seansie w mojej głowie nie pozostało nic. No może prócz świetnej gry Jamesa Spadera. Facet zasłużył na porządny serial HBO, szkoda go dla sztampowego przeciętniaka, jakim jest "The Blacklist".
Jego partnerka na jego tle wypada raczej blado, no chyba że akurat przebija komuś tętnice długopisem. Na szczęście jest przyjemna dla oka i nie drażni, a to naprawdę dużo. Napatrzyłam się na te wszystkie drewniane aktorki (patrz: narzeczona Draculi) i zaczynam doceniać takie drobiazgi. Niestety, popis aktorski jednego aktora to za mało, aby przykuć moją uwagę. Choć serial ogląda się przyjemnie, to raczej nie będę zarywać dla niego nocy. Chyba że zdarzy się jakieś "wow", które zmieni cały serialowy świat o 180 stopni. Na razie wszystko dzieje się zgodnie ze schematem i niewiele wskazuje, aby miało się to zmienić.Marta Wawrzyn: Nuda, nuda, po wielokroć nuda! Banalny procedural, z banalnymi sprawami, przy których po prostu mózg mi się wyłącza, a do tego średnio fascynujący wątek główny. Dałam sobie spokój po trzech odcinkach, i choć miałam zamiar zerknąć jeszcze na jeden czy dwa, to chyba już nie ma sensu. Jedyny powód, dla którego można ewentualnie oglądać "The Blacklist", to James Spader. Przez jakiś czas myślałam, że to wystarczy. Nie wystarczy. Nie kiedy serialowa jesień ma do zaoferowania takie cudeńka, jak "Masters of Sex" czy "Sleepy Hollow".
Przeczytajcie pełną recenzję pilota "The Blacklist">>>
"Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D."
Agnieszka Jędrzejczyk: Serialowe przygody agentów S.H.I.E.L.D. osadzone w rzeczywistości filmowego universum Marvela – nad którymi czuwa sam Joss Whedon – miały być produkcją miażdżącą, okazały się za to wyjątkowo wadliwe, niedopasowane do swoich czasów i radzące sobie co najwyżej średnio. Być może gdyby to faktycznie Joss Whedon nad "Agentami" czuwał, mielibyśmy wrażenia zupełnie odmienne – tymczasem Jed Whedon i Maurissa Tancharoen wciąż szukają jeszcze stabilnego gruntu pod nogami.
Skłamałabym jednak, nazywając serial niewypałem. Pomimo swoich oczywistych wad, "Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D." zdołał przywiązać mnie przede wszystkim do bohaterów, którzy z odcinka na odcinek stają się coraz ciekawsi. Trudno zaprzeczyć, że aby to dostrzec, musiałam nieco obniżyć swoje wymagania , ale koniec końców dobrze się z tym serialem bawię.
Marta Wawrzyn: Oczywiście, że to jest niewypał! To największa porażka serialowej jesieni A.D. 2013, przynajmniej jeśli brać pod uwagę rozrzut pomiędzy oczekiwaniami, a tym, co dostaliśmy w swoje ręce. W "S.H.I.E.L.D." nie działa absolutnie nic – wszystkie postacie oprócz agenta Coulsona nadają się do wymiany, a wszyscy aktorzy, którzy je grają, powinni wrócić do szkoły, bo tak fatalnej, tak drewnianej obsady chyba jeszcze nie widziałam. Dodać do tego infantylne dialogi, koszmarnie nudne sprawy tygodnia, totalny brak emocji – i mamy to, co zostało z potencjalnego hiciora.
Piszę to wszystko bez satysfakcji, bo jako duży dzieciak lukrowany świat Marvela lubię i bardzo na ten serial liczyłam. Zawiodłam się – na razie jeszcze nie na tyle, by go rzucić, ale z tygodnia na tydzień jestem coraz bliższa podjęcia "męskiej" decyzji. Kilka milionów amerykańskich widzów już to uczyniło.
Marta Rosenblatt: To niesamowite, że serial tak napakowany akcją może być aż tak nudny. Pisząc "nudny", mam na myśli kompletny brak emocji. Niby dzieje się dużo, ale tak naprawdę nie dzieje się nic. Wśród tych wszystkich strzałów, kopanin i ucieczek zginęły gdzieś emocje.
Piszę to z bólem serca, bo uwielbiam komiksy Marvela. Niestety, ostatnimi czasy, odkąd Marvela przejął Disney, trudno o naprawdę dobrą produkcję. Jedynie "X-Men: Pierwsza klasa" było w pełni udanym filmem. W przypadku "Agentów" – nie jestem w stanie wymienić żadnej, ale to żadnej zalety tego serialu. A wady mogłabym wymieniać bez końca.
Najsłabszych punktem są chyba postaci. Teoretycznie nie powinnam czepiać się klisz – to przecież konwencja komiksu, ale są pewne granice. Cała paczka agentów to typowa ekipa, która do siebie nie pasuje. Mamy świeżaka, który dopiero wchodzi w świat agentów – Skye – miała być chyba pyskata i lekko zawadiacka, niestety nie wyszło; indywidualistę Granta Warda – skąd oni go wzięli, z "Żaru tropików"? No i parę brytyjskich nerdów, co raz wyrzucających z siebie zbitkę pseudonaukowego bełkotu – miało być zabawnie, wyszło irytująco. Tylko agentka Melinda May wypada nieźle, ale to zapewne dlatego, że mało mówi. Phil Coulson, który, jak się okazało, żyje, nie daje rady jako centralna postać serialu.
Jakby fatalnych postaci było mało, to wcielają się w nie fatalni aktorzy. Fatalne postaci mówią fatalnymi dialogami, okraszonymi topornym humorem. Aż trudno uwierzyć, że za "S.H.I.E.L.D." odpowiada Joss Whedon. To, jak taki doświadczony i uznany twórca mógł przyłożyć rękę do takiego potworka, pozostanie tajemnicą na wieki.
Andrzej Mandel: Uwielbiam "Iron Mana", fantastycznie oglądało mi się "The Avengers", ale "Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D." nie mogę ścierpieć. Z trudem dałem radę dobrnąć do końca pilota i doszedłem do wniosku, że nie mam ochoty oglądać serialu, w którym jestem w stanie przewidzieć każdą następną scenę. Nudne, przewidywalne i źle zagrane, a poziom głupoty zbyt niski, by śmieszyło.
Michał Kolanko: Trudno uznać powrót Jossa Whedona za oszałamiający sukces. Przestałem oglądać ten serial już po pierwszym odcinku. W teorii ta wysokobudżetowa produkcja powinna trzymać w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty. W praktyce ten odcinek to słabe dialogi, nieciekawe pomysły, infantylne traktowanie widza. I chyba nie pomyliłem się, nie dając tej produkcji drugiej szansy.
Przeczytajcie pełną recenzję pilota "Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D.">>>
"Witches of East End"
Agnieszka Jędrzejczyk: Mam zdecydowaną słabość do magii i oglądanie "Witches of East End" jest dla mnie póki co w miarę satysfakcjonującym doświadczeniem. Najlepszym, kiedy beznadziejny trójkąt miłosny młodszej siostry i kretyńskie manifestacje duchów schodzą na dalszy plan. To drugie chyba już nie będzie nam towarzyszyć, a to pierwsze jest tak potworne, że życzę mu długiej śmierci w męczarniach.
Ale serial o wiedźmach z East End ma całkiem sporo zalet. Madchen Amick w roli przebojowej ciotki Wendy kręci ten tytuł jak na karuzeli, odkrywanie tajemnic przeszłości rodziny Beauchamp fascynuje, a działanie magii jest wystarczająco ciekawe. Problem w tym, że po czterech odcinkach serial jeszcze nie do końca się zdecydował, o czym chce opowiadać. Jeśli ten chaos wreszcie się unormuje, "Witches of East End" ma szansę stać się czymś więcej niż drobną, popołudniową ciekawostką.
Marta Rosenblatt: Temat czarownic jest na tyle nośny, że to właśnie im poświęcony jest nowy sezon "American Horror Story", a CBS pracuje nad nową wersją "Charmed". Telewizja Lifetime również połaszczyła się na kawałek tego tortu, ale niestety wszystko wskazuje na to, że odbije im się to czkawką. Pilot był nudny niczym lektura unijnych dyrektyw. Właściwie rozkręcił się dopiero pod sam koniec i to właśnie ta końcówka dawała nadzieję na znośny serial. Czy kolejny odcinek podołał tym nadziejom? Nie mam pojęcia, gdyż jakoś "zapomniało" mi się go obejrzeć. Ale jeśli w późniejszych odcinkach znowu wałkowany jest fatalny trójkąt miłosny rodem z telenowel to nie wróżę szansy na jakikolwiek sukces.
Abstrahując od fatalnego trójkąta miłosnego, to w ogóle postaci są mocno przeciętne. Główna bohaterka, Freya Beauchamp wypada słabiutko. Czy tak trudno znaleźć ładną i zdolną aktorkę? To już któryś serial z kolei, w którym główną rolę żeńską odtwarza totalne aktorskie drewno.
Na szczęście dla równowagi mamy jej siostrę Ingrid. Jest też ciotka Wendy, która dodaje trochę kolorytu i daje się zapamiętać lepiej niż sama Julia Ormond. To jednak wciąż za mało, aby zrównoważyć szalę wad i minusów. Porzuciłam "Witches of East End" bez żalu i nic nie wskazuje na to, abym zechciała powrócić do tych niezwykle nudnych czarownic.
Marta Wawrzyn: Również pas po pierwszym odcinku. Za dużo soap opery, za mało czegokolwiek oryginalnego. Trójkąt miłosny przeokropny. Ale cóż, to właśnie jest Lifetime, ulubiona stacja amerykańskich kur domowych.
Przeczytajcie pełną recenzję pilota "Witches of East End">>>
"The Crazy Ones"
Nikodem Pankowiak: Robin Williams biega po ekranie, stroi miny, ale nic z tego tak naprawdę nie wynika. Pilot był na tyle przeciętny, że nie warto moim zdaniem sięgać po kolejny odcinek. Obsada może robić wrażenie, ale to cały czas za mało, przydałoby się jeszcze trochę powodów do śmiechu. Szkoda, bo skoro już nawet komedia z Williamsem i Sarah Michelle Gellar nie śmieszy, co ma śmieszyć?
Marta Wawrzyn: A ja nie uważam, że seriale komediowe muszą aż tak bardzo śmieszyć. "The Crazy Ones" ma swój ton, ma swój rytm, ma coraz fajniejszą chemię w obsadzie – i ogólnie daje się oglądać. Po siedmiu odcinkach zdecydowanie uważam, że coś z tego serialu może jeszcze być. Największy jego problem to to, że jest strasznie nierówny – momenty rewelacyjne przeplatają się ze scenami, które od razu się zapomina, i to te drugie niestety dominują.
Nie wiem, czy nie tracę czasu, ale oglądam dalej i co więcej, uważam, że jest to mimo wszystko jedna z przyjemniejszych tegorocznych nowości.
Przeczytajcie pełną recenzję pilota "The Crazy Ones">>>
"Once Upon a Time In Wonderland"
Agnieszka Jędrzejczyk: O pilocie "Once Upon a Time in Wonderland" nie wypowiadałam się specjalnie przychylnie, choć nie odmawiałam mu potencjału. Tymczasem okazało się, że ów potencjał ujawnił się już w kolejnym odcinku – i na ten moment mogę powiedzieć, że już teraz jest to serial wyraźnie lepszy niż "Once Upon a Time".
Intrygujące kreacje złoczyńców, wciągająca przyjaźń pomiędzy Alicją i Waletem, przygodowy, nieco łotrzykowski klimat, a do tego ryzyka, których serial-matka nauczył się podejmować dopiero w 3. sezonie – wszystko wskazuje na to, że twórcy wyciągnęli lekcję ze swojej pierwszej produkcji i śmiało prą do przodu z drugą. W tym względzie już praktycznie przestałam zwracać uwagę na te koszmarne komputerowe tła i mało interesującą postać Cyrusa. Szkoda tylko, że co tydzień muszę się modlić o nieskasowanie…
Marta Wawrzyn: Tu nie pomogą modły ani zaklęcia – ten serial już nie istnieje. Z demo poniżej 1,0 – a ostatnio do tego już doszło – Alicja, Walet i cała reszta mogą się zacząć żegnać z publicznością. Nawet jeżeli ABC wyemituje 13 odcinków, na tym koniec. Żałośnie słaba oglądalność to jeden z powodów, dla których nie zdecydowałam się obejrzeć więcej niż pilota. Który podobał mi się w najlepszym razie tak sobie.
Przeczytajcie pełną recenzję pilota "Once Upon a Time in Wonderland">>>
"The Michael J. Fox Show"
Nikodem Pankowiak: Dziwny to serial. Skoro w tytule trzeba podać nazwisko gwiazdy, można zakładać, że wiele więcej nie będzie miał on do zaoferowania. Fox śmieje się z własnej choroby, więc my – widzowie powinniśmy podziwiać jego dystans do siebie? Jakoś nie potrafię śmiać się z Parkinsona, nawet jeśli robi to gość cierpiący na tę chorobę. Poza Foxem i jego Parkinsonem ten serial nie ma absolutnie nic do zaoferowania. Zwykły kapiszon.
Marta Wawrzyn: To nie tak, że jest to całkiem zła produkcja. To po prostu kolejna nijaka komedia, która ani nie śmieszy, ani nie jest urocza, ani nie ma żadnego innego powodu, by dalej istniała. Żarty z Parkinsona to rzeczywiście jedyna rzecz, jaka wyróżnia "The Michael J. Fox Show" – na początku widz czuje lekki dyskomfort, potem chyba już się przyzwyczaja i jakoś ogląda dalej. To chyba słaba rekomendacja dla komedii… Z drugiej strony, to całkiem sympatyczny zapychacz czasu, jeśli więc cierpicie na jego nadmiar, oglądajcie.
Przeczytajcie pełną recenzję pilota "The Michael J. Fox Show">>>
"Dracula"
Agnieszka Jędrzejczyk: Seks, groza, mrok, tajemniczość – taki miał być nowy serialowy "Dracula". Po dwóch odcinkach wychodzi jednak nużąca historia o mszczącym się wampirze, które nie jest wcale przerażający (acz Jonathanowi Rhys Meyersowi nie można odmówić charyzmy). Gdyby pozostali bohaterowie nie byli tacy nudni i do bólu przewidywalni, a ci ciekawsi – jak np. Abraham van Helsing – odgrywali nieco większą rolę, być może miałabym o tym serialu nieco lepsze zdanie.
Jak na razie z trudem zmuszam się do oglądania kolejnych odcinków i coś czuję, że to się dla nich źle skończy. Pomimo ciekawych założeń i fajnego wiktoriańskiego klimatu, zdecydowanie nie jest to serial, na który czekałam.
Marta Rosenblatt: Jeśli miałabym określić nowy serial NBC jednym słowem, to najpewniej byłby to "klimat". Świetna muzyka, cudowny, mroczny XIX-wieczny Londyn (który tak naprawdę jest Budapesztem). Tak na marginesie nie wydaje mi się, żeby zwyczaje dziewiętnastowiecznej Anglii były wystarczająco dobrze otworzone, czasem postacie zachowują się zbyt nowocześnie. Tak czy inaczej klimat jest.
Niestety to byłoby na tyle, jeśli chodzi o zalety "Draculi". Czego brakuje serialowi? Całej reszty. A przede wszystkim dobrze napisanych postaci. Tytułowy Dracula nie byłby zły, gdyby nie ten sentymentalizm. Co to ma być, u licha? Edward Cullen ze "Zmierzchu"? I te wszystkie retrospekcje z jego ukochaną, koszmar. Ogląda się to fatalnie, zwłaszcza że Mina Murray jest tak bezpłciowa i nijaka, że naprawdę trudno uwierzyć, że bezwzględny mściciel-morderca jest dla niej wstanie zaryzykować wszystko.
Wydaje się, że to przede wszystkim wina aktorki. Jessica de Gouw jest fatalna, niech o jej poziomie świadczy fakt, że na głowę biję ją Katie McGrath (Lucy), która też przecież należy do aktorek mocno średnich. Jedynie Jonathan Rhys Meyers staje na wysokości zadania, choć z tak napisaną postacią niewiele może zdziałać. Mógłby tylko popracować nad akcentem, chyba że miało to brzmieć jak nieudolny amerykański akcent, wtedy zwracam honor. O reszcie postaci nie ma sensu pisać, bo są po prostu nieciekawe. Tylko wspomniana wcześniej Lucy Westenra jest w stanie zainteresować widza.
Mimo wszystko daję szansę produkcji NBC, ale trudno uwierzyć, aby nagle zrobił się z tego hit. Zdaje się, że twórcy zmarnowali niesamowity potencjał i zamiast mrocznego serialu zaserwowali nam bajeczkę o złych kapitalistach i dobrym mścicielu.
Marta Wawrzyn: Graysonowie przenieśli się do XIX-wiecznego Londynu, a Emily w tym sezonie nosi spodnie, fircykowaty wąsik i czasem pokazuje kły. Może więcej bym była w stanie temu serialikowi wybaczyć, gdyby głównego bohatera nie nazwano Draculą. To postać wielka, kultowa, wspaniała – i po prostu nie można jej tak psuć. Ta jego płaczliwość jest po prostu straszna, a po tym jak zamienił się w stalkera czatującego całą noc pod bramą ukochanej, mam ochotę rzucić to wszystko w pierony. Co pewnie wkrótce uczynię.
Przeczytajcie pełną recenzję pilota "Draculi">>>
"Hello Ladies"
Marta Rosenblatt: Mam problem z tym serialem. Obejrzałam pilota, a następnie trzy kolejne odcinki i wciąż czuje niedosyt. Owszem, szara brutalna rzeczywistość jest znakomicie zobrazowana. Są też nieźle napisane postaci drugoplanowe. Tyle że można z tego wycisnąć o wiele więcej.
"Hello Ladies" ma duży potencjał, chociażby w postaci Stephena Merchanta. Jednak wydaje się, że HBO nie do końca wykorzystuje jego talent komediowy. Brytyjskie pochodzenie Merchanta również nie zostaje niewykorzystane. Brakuje mi kulturowego szoku, czegoś w stylu "Brytyjczyka w Mieście Aniołów", czyli po prostu "An Idiot Abroad", z którego znany jest SM.
Osobną kwestią pozostaje sama antypatyczna postać Stuarta. Tego bohatera nie da się polubić. I wszystko wskazuje na to, że dopóki nie nastąpi zmiana w jego zachowaniu, to raczej nie będziemy czuli do niego sympatii. A zmiana musi nastąpić. Nie sądzę, abyśmy przez cały sezon patrzyli na jego potknięcia i porażki. Być może zmieni się pod wpływem Jessiki (świetna Christine Wood)? A raczej oboje się zmienią, bo gołym okiem widać, że są nieszczęśliwi.
Jakkolwiek nie będzie, to wszystko wskazuje na to, że będę świadkiem tych żałosno-śmiesznych poczynań Stuarta. Daję "Hello Ladies" szansę. W końcu niecodziennie mogę popatrzeć na serial, który jest bardziej gorzki od prawdziwego życia.
Marta Wawrzyn: Ja jednak czuję się zawiedziona. Też obejrzałam cztery odcinki i zdecydowanie nie chcę więcej. Po prostu nie widać poprawy. Może i bura rzeczywistość mieszkańców Miasta Aniołów została nieźle zobrazowana, ale patrzenie na Merchanta w roli dupka, który nie zdaje sobie sprawy, że jest dupkiem, nie jest zabawne. Jest męczące. To fatalny bohater, antypatyczny, nieciekawy i niestety po prostu źle zrobiony.
Jedyną postacią, której dalsze losy mnie interesują, jest Jessica. Cała reszta nadaje się tylko do przepisania albo wywalenia. Nie śmieszy tu absolutnie nic, nie ma tu też nic odkrywczego. Sorry, Stephen, nie udało ci się zrobić męskiej wersji "Dziewczyn".
Przeczytajcie pełną recenzję pilota "Hello Ladies">>>
"Trophy Wife"
Nikodem Pankowiak: Sporo hałasu o nic, tak można byłoby opisać "Trophy Wife". Bardzo fajna obsada tonie w morzu ekranowych krzyków i kłótni. Malin Akerman co prawda jest urocza, ale na dłuższą metę to przecież nie może wystarczyć. Kolejny serial, który nie pokazuje nic, czego nie widzielibyśmy już wcześniej. Spokojnie można odpuścić i żałować, że "Suburgatory" zobaczymy dopiero w midseason.
Marta Rosenblatt: Przyznam szczerze, że spodziewałam się sieczki. Zamiast tego dostałam całkiem znośny serial komediowy. Przynajmniej pilot taki był. O dziwo, wszystko się ze sobą kleiło, a niektóre rodzinne sceny wyszły naprawdę autentycznie. Tylko że to znów za mało, żeby zainteresować się serialem na dłużej. Jeśli leciałby w telewizji to pewnie obejrzałabym go do kolacji, ale to naprawdę niewiele znaczy.
Marta Wawrzyn: Tak, to jest znośny serial komediowy, ale niestety wszystko po pilocie wypadło już słabiej. Obejrzałam kilka odcinków, nie mając wrażenia, że patrzę na coś fatalnego – ale też nie czułam, że patrzę na coś, co będę za parę miesięcy pamiętać. I nawet Malin Akerman nie pomaga.
"Mom"
Nikodem Pankowiak: Potrzebowałem aż dwóch odcinków, aby być pewnym, że dalsze oglądanie "Mom" większego sensu zwyczajnie nie ma. Alison Janney jest aktorką świetną, grająca jej córkę Anna Faris już niekoniecznie. Serial nie śmieszy, a na dodatek wypełniono go ogranymi do bólu schematami, jak głupkowaty chłopak córki, wałęsający się bez koszulki i z idiotycznym wyrazem twarzy po domu. Wyrok: nie oglądać.
Marta Wawrzyn: Anna Faris ani reszta obsady nie są tacy źli, tu problem stanowią scenarzyści. Ten serial to schematy i klisze, i jeszcze więcej schematów i klisz. Nie jest całkiem nieoglądalny, ale też za bardzo nie ma powodów, aby spędzać z nim czas – to wszystko już widzieliśmy, i to zwykle jednak w lepszym wydaniu.
Przeczytajcie pełną recenzję pilota "Mom">>>
"Super Fun Night"
Marta Rosenblatt: Kiedy oglądałam pilota "Super Fun Night", nie wydał mi się aż takim chłamem, ale byłam po paru piwach. Och, chwila to pewnie wiele wyjaśnia. Początek był koszmarny. Slapstickowe gagi w stylu "winda zrywa spódnicę" – koszmar. Może jestem dziwna, ale mnie to nie śmieszy. Potem było lepiej. Było parę fajnych tekstów. No i wykonanie "True Colors" było całkiem zabawne. Tyle że to za mało, żeby zainteresować się tym serialem. Chyba że jesteśmy fanami Rebel Wislon. Ja nie jestem, bo ileż razy można oglądać tę samą "grubaskę z dystansem"?
Marta Wawrzyn: Moja droga, Ty wcale nie oglądałaś pilota "Super Fun Night"! Pilot został tak zjechany przez amerykańskich krytyków, którzy widzieli go wcześniej, że ABC zdecydowało się puścić na początek drugi odcinek. Co było idiotyczne – zabrakło jakiekolwiek wprowadzenia, a odcinek i tak był fatalny.
Przemęczyłam kilka odcinków i choć lubię Rebel Wilson, nie mam ochoty na więcej. Serial nie jest ani śmieszny, ani w żaden inny sposób fajny. Szkoda.
"The Goldbergs"
Marta Wawrzyn: Nóż mi się w kieszeni otwiera, kiedy patrzę, na co ABC zamieniło w tym sezonie "Happy Endings" i "Apartment 23". "The Goldbergs" miało być nowymi "Cudownymi latami", dziejącymi się w latach 80., wyszedł kolejny nijaki serialik o "zwariowanej rodzinie" tak samo nudnej, jak wszystkie tysiąc "zwariowanych rodzin", które były przed nią i które nadejdą po niej. Obejrzałam kilka odcinków, i mogę powiedzieć tyle: nie jest to całkiem zły serial. Zdarzają się w nim sympatyczne momenty i zgrabne nawiązania popkulturowe.
Niestety, humor nie tylko jest poniżej wszelkiego poziomu – Goldbergowie lubią prowadzić głośne konwersacje o sprawach tak ważnych, jak mycie tyłków – ale też po prostu nie śmieszy. Serial jest tak zwyczajny i banalny, że mogłoby go równie dobrze nie być. I na Serialowej go już nie będzie – ja w każdym razie nie zamierzam więcej zwracać na niego uwagi.
Przeczytajcie pełną recenzję pilota "The Goldbergs">>>
"Hostages"
Michał Kolanko: Sztampowe, nijakie, bez interesujących pomysłów. Ten serial miał być "Homeland" tej jesieni, ale już po pierwszym odcinku stało się jasne, że będzie to mało istotna w tym roku produkcja. Ani polityczna intryga, ani sprawy rodzinne pokazane w tym serialu nie były porywające. I chociaż "Hostages" jest dobrze zrobione, to pierwszy odcinek nie przekonał mnie, żeby kontynuować oglądanie tej nowej produkcji.
Marta Wawrzyn: Też rzuciłam "Hostages" po pierwszym odcinku i nawet "zawodowy obowiązek" czy też "zawodowa ciekawość" nie zmusi mnie, żebym obejrzała więcej. Tu po prostu nie ma nic nowego; "Hostages" to zlepek schematów, które już były – i to zlepek takiej sobie jakości. Nawet Toni Collette i Dylan McDermott nie przekonali mnie do kontynuowania tej przygody, bo właściwie po co? Wiadomo, CBS wyemituje te 15 odcinków, które zamówił, ale kolejnego sezonu nie będzie. To już jest serial skończony, nie ma powodu tracić na niego czasu.
Przeczytajcie pełną recenzję pilota "The Hostages">>>
"Reign"
Marta Wawrzyn: Nudny, infantylny, absurdalny – taki jest serial stacji CW, który miał stanowić wyśmienite połączenie "Plotkary" z "Grą o tron". Jedyne, co tu wyszło, to ścieżka dźwiękowa, wszystko inne zawiodło. Zobaczyłam trzy odcinki, zanim dałam sobie z "Reign" spokój – i choć mogłabym to oglądać dalej dla ślicznej Adelaide Kane, takiego spiętrzenia głupot po prostu nie mogę znieść. Wszyscy tu wyglądają bardzo współcześnie (panie noszą sukienki jak ze studniówki i malują się kosmetykami, które nie są specjalnie XVI-wieczne), posługują się współczesnym językiem, a obyczaje seksualne panują jak wśród młodzieży z Manhattanu.
Najgorsze jednak jest to, że ciągle coś się dzieje, a mnie to nie obchodzi kompletnie. Serial jest po prostu puściutki w środku, brakuje tu emocji i jakiegokolwiek powodu, by kibicować Mary. Duży zawód, niestety.
"Sean Saves the World"
Marta Wawrzyn: Sean ratuje świat, a kto uratuje mnie przed Seanem? Jedna z całkiem w tym sezonie licznych produkcji, które pożegnałam po pilocie, bo nie umiałam znaleźć ani jednego powodu, by tracić na to dalej czas. Nie, Sean Hayes i Megan Hilty nie wystarczą, bo nawet najlepsi aktorzy nic nie poradzą, kiedy scenariusza brak. Schemat goni schemat, banał goni banał – i nawet śmiech z puszki nie pomaga. Tu się po prostu nie da śmiać.
Wolałabym, żeby przetrwało przyzwoicie zapowiadające się "Welcome to the Family" – ale widać widzowie NBC wiedzieli lepiej. Cóż, skoro chcą, to niech oglądają. Ja podziękuję.
"Betrayal"
Marta Wawrzyn: Pilot "Betrayal" to 40 minut pretensjonalnych bzdur, które naprawdę trudno przetrwać. Pani spotyka pana, wymieniają kilka banalnych myśli – i na tym mogłoby się skończyć. Ale nie, oni wracają do swojej nudnej codzienności, a potem wpadają na siebie i jeszcze raz wpadają, i znowu. Zaskoczeń nie ma żadnych, chemii też za bardzo nie czuć, mimo że romansujący bohaterowie szczerzą się do siebie w zasadzie bez przerwy.
Dużo czasu zajmuje gadanie o wielkich uczuciach odczuwanych po raz pierwszy i innych sentymentalnych koszmarkach, dramatycznych gestów i obrazów działających na wyobraźnię osób pozbawionych wyobraźni (rozlane wino!) też nie brakuje, ale prawdziwych emocji jest w tym w zasadzie zero. Nawet śmierć i zapowiedź walki w sądzie to jakieś koszmarne klisze, a klamra, która najwyraźniej ma spinać cały sezon, to tak oczywiste zapożyczenie z "Revenge", że aż boli.
Po jednym odcinku dałam sobie z "Betrayal" spokój i tylko mnie dziwi, czemu to jeszcze jest w ramówce ABC. Prawdopodobnie dlatego, że stacja nie ma kompletnie nic, czym by można ten niewypał zastąpić.
"Ravenswood"
Marta Roseblatt: Lubię "Pretty Little Liars", ale do spin-offu byłam nastawiona, delikatnie mówiąc, sceptycznie. Zwłaszcza po dosyć nudnym wprowadzeniu do świata "Ravenswood" w odcinku halloweenowym.
Mój sceptycyzm nie zmalał ani po obejrzeniu pilota ani tym bardziej drugiego odcinka, na który zerknęłam tylko ze względu na ogromny cliffhanger pod koniec tego pierwszego. Niestety jego rozwiązanie było banalne i śmieszne zarazem. Wypadek samochodowy, wskutek którego wszyscy lądują na dnie jeziora, i tylko jedna ofiara? Może zabrzmi to okrutnie, ale to, że pozostała czwórka wyszła bez szwanku, to jakiś żart. Żartem jest też Miranda-duch. Ciekawe. jak Caleb wytłumaczy całą sytuację Hannie, która przecież żyje w "realnym" Rosewood.
Szkoda, że Marlene poszła w takie paranormalne klimaty. Większość z nich w ogóle nie jest straszna. No chyba że ktoś boi się ruszających się przedmiotów czy wujka-wampira. Dużo lepiej byłoby, gdyby grozę tworzono poprzez atmosferę i napięcie, a nie przy pomocy tanich sztuczek. Przydałoby się też gdyby scenarzyści zainwestowali w jakakolwiek akcję. Jak na razie nie dzieje się nic. Oczywiście mamy tajemnice w postaci Mirandy i jej rodziny. Znając jednak tempo "PLL", rozwiązanie tej zagadki poznamy gdzieś za trzy serie (o ile Ravenswood w ogóle dostanie kolejny sezon). Niestety, nie dowiem, co tak naprawdę kryje się w strasznym domu Collinsów, bo rzucam ten serial w diabły. Jedno dziecko Marlene I. King w postaci "PLL" starczy mi aż nadto.
"The Millers"
Marta Wawrzyn: "The Millers" to coś okropnego. To komediowa wtopa roku, którą dodatkowo pogrąża świetna obsada (Will Arnett, Margo Martindale, Jayma Mays, Beau Bridges). Nie mogę pojąć, czemu ci aktorzy zdecydowali się wystąpić w czymś takim, nie wiem, jak Greg Garcia mógł to napisać, nie rozumiem, czemu CBS wpuścił to… A nie, to ostatnie akurat rozumiem. CBS humor najniższych lotów po prostu lubi. Problem tylko w tym, że w "The Millers" właściwie nie ma niczego, co można by nazwać humorem. Naprawdę, trzeba by dużo dobrej woli, żeby mianem humoru określić te głupawe teksty o masturbacji i pierdzeniu.
Pilot "The Millers" to 20 minut kompletnego nieporozumienia. Ktoś widział więcej niż jeden odcinek? Nie, nie róbcie tego!
"The Tomorrow People"
Andrzej Mandel: Poziom głupoty w "The Tomorrow People" jest wystarczająco niski, bym mógł to swobodnie potraktować jako przydługi sitcom, ale i tak nie dałem rady wyjść poza drugi odcinek. Natężenie naiwności, banalnych zwrotów akcji i przewidywalnych scen jest tu jednak zbyt duże. Zastanawia mnie tylko, co tu robi Mark Pellegrino, ale cóż… widać i dobrzy aktorzy potrzebują czasem chałturzyć.
Marta Wawrzyn: Pełna zgoda. Jeden z największych kitów tej jesieni.
Przeczytajcie pełną recenzję pilota "The Tomorrow People">>>
"Dads"
Nikodem Pankowiak: Temu czemuś poświęciliśmy już zdecydowanie zbyt dużo czasu. Lepiej pomilczmy.
Marta Wawrzyn: Czyli co, ja mam mówić, czemu to jest koszmar? A tak starałam się wyrzucić "Dads" z pamięci… OK, przypomnijmy więc: idiotyczny i niesmaczny humor, sztuczne postacie, zero powodów do śmiechu, głupota waląca widza po mordzie przez 20 minut. To przykre, że FOX w akcie desperacji zamówił cały sezon tego czegoś, a tymczasem "Us and Them" – które nie może być gorsze, bo nie ma na świecie niczego gorszego od "Dads" – skasowano, zanim zdążyło wejść na antenę.