Wiedźma patrzy #3: Uczeń przerósł mistrza
Agnieszka Jędrzejczyk
12 listopada 2013, 19:27
"Once Upon a Time in Wonderland" pokazuje, że jest lepszym serialem od swojej matki, w jednym i drugim Nowym Orleanie giną wiedźmy, a agentom S.H.I.E.L.D. ukazało się światełko w tunelu. Sezon dopiero co przestał raczkować, a już gna do przodu jak opętany. Spoilery.
"Once Upon a Time in Wonderland" pokazuje, że jest lepszym serialem od swojej matki, w jednym i drugim Nowym Orleanie giną wiedźmy, a agentom S.H.I.E.L.D. ukazało się światełko w tunelu. Sezon dopiero co przestał raczkować, a już gna do przodu jak opętany. Spoilery.
Nie wiem, czy nie powinnam zacząć się zastanawiać, dlaczego w tym sezonie tak wiele rzeczy mi się podoba. Trudno przecież powiedzieć, że do ramówki weszły seriale wyłącznie wyjątkowe, albo tym bardziej, że ja bezdyskusyjnie kupię każdą wciskaną mi bzdurę. Może to kwestia obeznania z gatunkiem – rzeczy, do uwierzenia w które zmusiły mnie seriale fantastyczne aż nie zliczę; może odrobiny dziecięcej naiwności, która w tego typu hobby naprawdę się przydaje, a może odrobiny wiary, że to, co oglądam, nie jest jeszcze totalnym dnem – bo widywałam gorsze ("The Tomorrow *cough* People"). Jedno czy drugie, jeśli zobaczę w tym sezonie naprawdę kiepski odcinek, będziecie o tym wiedzieć.
Chociaż nie, może jest jeszcze dla mnie nadzieja – w końcu porzuciłam "Draculę" po dwóch odcinkach, bo na samą myśl o powrocie do mrocznego wiktoriańskiego Londynu zamieszkałego przez najbardziej rozemocjonowanego potwora na świecie skręcały mi się kiszki. Wampiry z "The Originals" to też nie jest szczyt supernaturalnego szczęścia, ale przynajmniej mają charakter. Złe, knujące, wredne, manipulujące wampiry – jak tu ich nie kochać? I choć to przykre, kły z Draculi wampira nie robią.
Coraz bardziej robi się za to jasne, że gdyby "Once Upon a Time" po czterech odcinkach prezentował ten sam poziom, którym teraz pochwalić się może "Once Upon a Time in Wonderland", nie musielibyśmy czekać aż do 3. sezonu, by wreszcie zobaczyć w nim potencjał.
Koniec głaskania
Trzy odcinki temu nie dawałam "Once Upon a Time in Wonderland" przesadnych szans. Nudnawa historia, płytcy bohaterowie, paskudne efekty specjalne, wszystko złożyło się na to, że dzisiaj mało kto się tym serialem przejmuje. Przyznam jednak, że wiadomością o jego skasowaniu byłabym szczerze zmartwiona, bo pomimo wielu niedoróbek, spin-off bajkowego oryginału już teraz jest produkcją wyraźnie lepszą, zdecydowanie odważniejszą, i nie wiem, czy zwyczajnie nie ciekawszą.
Na poziomie scenariusza, w odcinku "The Serpent" zadziałało niemal wszystko. Historia przemiany Jafara z małego, naiwnego chłopca w żądnego władzy czarownika mogła być historią każdego innego nieszczęśnika, ale świadomość, że nie ostała się w nim ani krztyna wątpliwości dodała jej wyjątkowego smaku. Jafar od początku wiedział, czego chciał, ale dopiero zasmakowanie potęgi po raz pierwszy obudziło w nim potwora, jakiego nie dostrzegła w nim nawet jego nauczycielka. Zuleikha Robinson w roli bezwzględnej czarownicy była świetnym dodatkiem, ale mnie znaczniej bardziej podobał się fakt, jak naiwnie dała się oszukać. Nie dziwi mnie, że dała się zaślepić miłością – i wyjątkowo podoba, że Jafar tak paskudnie to wykorzystał. Czy to oznacza, że szykuje się serialowy złoczyńca godny swojej pozycji? Wolałabym nie bać się o to, czy uda mi się o tym jeszcze przekonać.
Postacią Jafara "Once Upon a Time in Wonderland" pokazuje, że twórcy odchodzą od typowego dla "Once Upon a Time" głaskania widza po głowie. Poza złym, pozbawionym skrupułów czarownikiem, w "The Serpent" były też tortury i bolesne rozstania, a końcowi odcinka daleko do happy endu. O ile bardzo lubię towarzystwo Alicji i Waleta, nie powiem, chciałabym tego drugiego nieco w kamieniu przytrzymać. Ile moglibyśmy się wtedy dowiedzieć o motywacjach Czerwonej Królowej, rozterkach Białego Królika czy nawet samej Alicji, teraz samotnej, porzuconej, pozbawionej nadziei. Cztery odcinki, a już wykorzystała jedno życzenie – jeśli serial ma trzymać takie tempo, to ja do końca będę trzymać za niego kciuki.
Niech tylko Cyrus wydostanie się z tej swojej klatki, bo z dwojga złego już wolę oglądać go w parze z ukochaną.
Niebezpieczne związki
Na wyżyny z odcinka na odcinek wspina się również "Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D.". "F.Z.Z.T." nazwę wręcz najlepszym z dotychczasowych odcinków, bo całkiem zgrabnie udało mu się pokazać odrobinę złożoności w stosunkowo papierowych kreacjach bohaterów – i bardzo się cieszę, że padło na duet Fitz-Simmons. Do tej pory stanowili tak naprawdę humorystyczne tło, tym jednak razem głębiej poznaliśmy zakres ich przyjaźni i zalążek przyszłych komplikacji. To, że Fitz czuje miętę do Skye, było już widoczne wcześniej – teraz wygląda na to, że podobne uczucia żywi wobec Fitza Simmons. Nie że jakoś mnie to dziwi, faceci tacy po prostu są, że nie widzą tego, co mają przed oczami, ale przy odrobinie szczęścia te skomplikowane relacje mogą nam dać interesujące zwroty akcji. Z tym że działające jak szwajcarski zegarek partnerstwo Fitz-Simmons już teraz wygląda jak stare dobre nerdowe małżeństwo, więc ostatecznie nie ukrywam, za co trzymam kciuki.
Wreszcie dotarliśmy też do momentu, w którym sam Coulson zaczyna podejrzewać, że coś jest z nim nie tak. Moment prawdy w scenie pocieszania umierającego strażaka nie był może najsubtelniejszym dziełem tego scenariusza, ale wyszło mu to na dobre w późniejszej rozmowie z May. Uwielbiam sposób, w jaki Melinda troszczy się o Coulsona i jak on tylko jej pozwala spojrzeć w głąb siebie. To póki co zdecydowanie najciekawsza relacja w tym serialu, który – jestem tego pewna – jeszcze nie raz nas w tym sezonie zaskoczy.
Serca i stosy
A skoro jesteśmy przy zaskoczeniach – po pierwsze, oczom nie mogłam uwierzyć, oglądając w "American Horror Story: Coven" nowoorleańską masakrę zombie piłą mechaniczną, a po drugie, te same oczy przecierałam ze zdumienia, jak bardzo wsiąkłam w rodzinne intrygi w "The Originals". Aż chciałabym przeżyć poprzedni weekend jeszcze raz, by od nowa i na świeżo znów obejrzeć te zaledwie sześć odcinków, które tak absolutnie mnie sobą zachwyciły. "Fruit of the Poisoned Tree" był fantastyczny pod prawie każdym względem. Myślałam, że nie będzie lepiej nic lepszego niż czytanie wiersza jako streszczenie pokręconych więzi pomiędzy postaciami (i to spojrzenie Klausa, kiedy widzi zainteresowanie Elijah osobą Hayley – cudo!), ale potem Elijah w wyrwaniu Agnes serca postąpił tak nieprzewidywalnie, przewrotnie i zachwycająco, że się absolutnie zakochałam. Chciałabym ten serial oglądać codziennie od nowa. No i cóż, wiedźmy to sobie teraz naprawdę nawarzyły.
Gdzie indziej nie kończą się też intrygi Fiony – i jestem coraz bardziej ciekawa, jakie czeka je podsumowanie. Fiony. Spalenie Myrtle na stosie – i to jeszcze poprzez wrobienie jej w przewinienia – było okropne, ale z drugiej strony ta szorstka troska o okaleczoną córkę i ta bezinteresowna pomoc udręczonej kobiecie… Jessica Lange nigdy nie grała w tym serialu postaci pospolitej, ale przyznaję, że Fiona z jej wszystkich wcieleń intryguje mnie najbardziej.
Tymczasem gdzie indziej…
- Ta scena w "Person of Interest".
- "Atlantis", żeby być lepszym serialem, powinien: skończyć nadużywaniem Herkulesa, bo jest niezmiernie irytujący; rozwinąć intrygi królowej, bo mam dość jej złowrogich spojrzeń; wykorzystać Pitagorasa do czegoś więcej niż udawania greckiego chóru; popchnąć fabułę do przodu, bo siedem odcinków zmieściłoby się w trzech. Aha, no i fajnie byłoby może zahaczyć o kwestię, że Jason podchodzi jednak z współczesności?
- Ariel dalej przesłodka w "Once Upon a Time". Na spółkę w duecie z Belle ożywiła nawet tę drugą – nawet w Storybrooke. Wciąż jednak bardziej podoba mi się Nibylandia, nawet pomimo ciągłego krążenia bohaterów w kółko. Może gdy wreszcie złapali cień Piotrusia, zaczną wprowadzać w życie jakiś sensowny plan.
- Pomimo że drewniane bele łamały się jak zapałki, a zachowywanie środków ostrożności odbywało się tylko na dobre słowo, "The Walking Dead" zaliczył w "Internment" bardzo dobry, bardzo intensywny odcinek. Wspaniała postawa Hershela, świetne momenty pomiędzy Rickiem a Carlem, prawdziwa obawa o życie Glenna. No i kto nie uśmiechnął się na koniec?
- A w "Sleepy Hollow" same cudowności. Ichabod podśmiewający się z kupowania wody, Ichabod "na prochach" w muzeum, Ichabod używający internetu, Ichabod uświadamiany o kochance Jeffersona, Ichabod nabierany przez Abbie w butelkę… o rany, scena po scena gęba nie przestawała mi się uśmiechać. Niby horror, a jaka komedia. Uwielbiam.
Na ten tydzień to tyle – ale już w następny wtorek pospieszę donieść Wam kolejnych obserwacji. Chcecie pogadać o serialach fantastycznych w międzyczasie? Komentujcie, piszcie, tweetujcie – mnie znajdziecie tu, Serialową tu, ale Wasze tweety zawsze zobaczę też pod hashtagiem #serialowa. Zapraszam też na mojego bloga, Wiedźma na Orbicie. Tak czy inaczej, do zobaczenia.