"Almost Human" (1×01-02): Prawdziwy bromance
Agnieszka Jędrzejczyk
21 listopada 2013, 17:04
Policjanci przyszłości, szalone sekwencje akcji, wspaniałe efekty specjalne, tętniąca życiem wizja świata – to wszystko i jeszcze więcej w dwóch premierowych odcinkach najbardziej wyczekiwanego przeze mnie serialu tego sezonu. Najzabawniejsze jest jednak to, że każda z tych cech razem i osobno jest tylko tłem dla fantastycznego duetu w wykonaniu Karla Urbana i Michaela Ealy'ego.
Policjanci przyszłości, szalone sekwencje akcji, wspaniałe efekty specjalne, tętniąca życiem wizja świata – to wszystko i jeszcze więcej w dwóch premierowych odcinkach najbardziej wyczekiwanego przeze mnie serialu tego sezonu. Najzabawniejsze jest jednak to, że każda z tych cech razem i osobno jest tylko tłem dla fantastycznego duetu w wykonaniu Karla Urbana i Michaela Ealy'ego.
Pamiętacie jeden z ostatnich plakatów, jakim reklamowano "Almost Human" przed premierą? Ten z wielkim, rzucającym się w oczy "bromantic Blade Runnerem"? Pytam dlatego, że te drobne trzy słowa podsumowują początkowe odcinki z niemal bezbłędnym wyczuciem. Jeśli bowiem wziąć pod uwagę, że pilot praktycznie rozpoczyna się w ciasnej, zatłoczonej chińskiej dzielnicy, w której obowiązkowo trwa noc, pada deszcz i świecą się tandetne kolorowe neony, a kończy na zawarciu wyjątkowej przyjaźni, obowiązkowo obciążonej konfliktem charakterów, kłótniami, ale i zaufaniem, to wychodzi na to, że jakaś reklama wreszcie powiedziała prawdę. Dodać do tego plakatowe "coolest", "fun" i, na przykład, "sensational" – i mamy serial, który fanom gatunku z miejsca powinien przypaść do gustu. Wszyscy pozostali zapewne będą potrzebowali przekonywania, ale jeśli raz polubią parę głównych bohaterów, być może nawet dla nich nie będzie odwrotu.
Oto więc detektyw John Kennex (Karl Urban) powraca do służby po 17 miesiącach spędzonych w śpiączce wywołanej ranami odniesionymi w przygotowanej na policję zasadzce. Faszerując się nielegalnymi środkami farmakologicznymi, ze wszystkich sił próbuje przypomnieć sobie to wydarzenie, przekonany, że poznanie każdego szczegółu doprowadzi go do sprawców śmierci swojego partnera. Do pracy wraca więc niechętnie, wciąż wyraźnie niegotowy na powrót do normalnego życia. Tym bardziej nie odpowiada mu fakt, że pod jego nieobecność obowiązkowym stało się posiadanie za partnera androida – z rodzaju tych, którym zaprogramowano jedynie logiczne myślenie i chłodną kalkulację. Niechęć Kennexa do syntetyków jest tak wielka, że swojego nowego partnera wyrzuca prosto pod koła ciężarówki. Tak dochodzi do jego spotkania ze starszym modelem, Dorianem (Michael Ealy), androidem z wykluczonej z produkcji serii zaprogramowanej, by czuć.
W dalszej części odcinka dowiadujemy się dwóch rzeczy: że oschły, zraniony detektyw potrzebował kogoś, kto nadaje na tych samych falach – niezależnie od pochodzenia – a uczucia, do których zdolny jest android, to tylko namiastka jego niesamowitego charakteru.
Bohaterowie ruszają rozwiązywać śledztwo, które na dobrą sprawę jest w pilocie całkowicie nieistotne, gdyż większość odcinka jest jedynie pretekstem do pokazania nam różnic – a później i podobieństw – w charakterach obu panów. Kennex oczywiście z góry traktuje Doriana jak każdego kolejnego syntetyka, zupełnie nie biorąc sobie do serca, że temu drugiemu słowo "syntetyk" nieszczególnie odpowiada. Obraża go więc ile wlezie, ale ma pecha, bo Dorian w błysk załapał, że Kennex to spięty gbur, któremu brak odrobiny miłości, więc zamiast wdawać się w bezcelową sprzeczkę, sprytnie wpuszcza go w poczucie winy. W tym jednym momencie – na widok skruszonej miny Kennexa – miałam już stuprocentową pewność, że przyjaźń pomiędzy bohaterami została zawarta w niebie i nie ruszą jej żadne tornada, powodzie czy inne trzęsienia ziemi.
Wszystko przez to, że pomimo oczywistych różnic w naturze i sposobie postrzegania świata, Kennex i Dorian w gruncie rzeczy porozumiewają się jednym językiem – chcą wykonać swoją robotę. Ten pierwszy szybko więc pojmuje, że odmienna od jego własnej perspektywa Doriana może przynieść nieoczekiwane efekty, a ten drugi udowadnia, że potrafi wtrącić swoje trzy grosze bez naruszania ego Kennexa. Żaden się później nie przyzna, kto miał rację i czyj sposób był lepszy, ale obaj bez słów zaakceptują, że w pojedynkę nie zdziałaliby wiele (co pilot wspaniale podsumowuje poprzez gest Kennexa, w którym zwraca się do Doriana per "man" – w ten sam sposób, w który Dorian od początku zwracał się do niego). To jest zaś piękne, ludzkie, naturalne i na dodatek świetnie zagrane.
O ile bowiem "Almost Human" nazywałam w głowie "serialem z Karlem Urbanem" – i w tej nazwie nic więcej nie było mi do szczęścia potrzebne – tak okazuje się, że to Michael Ealy błyszczy tu najmocniej. Absolutnie nic nie ujmuję Karlowi Urbanowi – Kennex w jego wykonaniu jest tak samo udręczony i zniechęcony, jak luzacki i oddany sprawie, słowem idealnie dopasowany pod swojego bohatera – ale gdyby Michael Ealy nie grał Doriana w tak fantastyczny sposób, z całego tego serialu mogłyby być nici. Jego czujący android to w końcu twór dwóch sprzeczności, w oddaniu których bardzo łatwo przegiąć. Tymczasem Dorian przez większość czasu niby chodzi z tą samą "robocią" miną, ale co jakiś czas można na jego twarzy zobaczyć to delikatny uśmiech, to cieplejsze spojrzenie, to nawet jawną kpinę. Uwierzcie, że nawet tak subtelne zmiany robią kolosalną różnicę, bo nie kreują ani androida o zbyt ludzkich cechach, ani człowieka o cechach zbyt androidzich. Dorian zachowuje się więc bardzo zwyczajnie, jak człowiek, który nie musi się wcale wykłócać o to, co jego, tylko spokojnie, z rozsądkiem wytłumaczyć sprawę (a w dodatku naprawdę ciepłym, miękkim głosem). Nie dość że to świetna przeciwwaga dla kompulsywnego niekiedy Kennexa, to jeszcze idealnie podkreśla jego "chłodne", "androidzie" cechy.
Już nie wspominając o tym, że pomiędzy oboma panami widnieje naprawdę wyraźna chemia, przez co relacja ich bohaterów już od pierwszych chwil jest świeża i rzeczywista. W tym sezonie to już drugi przypadek świetnych decyzji castingowych, a wszyscy wiemy, jak dobrze radzi sobie "Sleepy Hollow".
No i oczywiście, już w drugim odcinku zaczęły się motywy "nauczycielskie", w których Kennex opowiada Dorianowi o zawiłościach ludzkiego sposobu pojmowania świata. Nie robią tego jednak nachalnie, bo z drugiej strony to Dorian wpływa na Kennexa w podjęciu trudnej decyzji. Oba wątki nie grają też pierwszych skrzypiec, ale scenariusz "Skin" w bardzo subtelny sposób przemycił do wątku odcinka osobiste rozterki bohaterów. Przytaczając na moment moje wcześniejsze porównania serialu do "Fringe", sądzę, że takich delikatnych nawiązań możemy spodziewać się więcej.
Żaden bromance nie obejdzie się też bez humoru, a tego w "Almost Human" można z pewnością wyczekiwać – było go nawet więcej, niż przypuszczałam, czego wcale a wcale nie mam mu za złe. Spodziewajcie się więc męskich rozmów o życiu i śmierci (podczas nieśmiertelnej jazdy samochodem), zawstydzania się nawzajem (no dobra, zawstydzania Kennexa) przed kobietami, dokuczania sobie drażliwymi tematami i zapewne wielu innych docinków. To, że Kennex już w drugim odcinku pozwala Dorianowi na takie żarty, oznacza akceptację i zaufanie, ale nawet pomijając poważniejsze motywy, ich wzajemną interakcję ogląda się po prostu fantastycznie. Gdzieś ktoś już napisał, że trudno uwierzyć, że to zaledwie drugi odcinek, a bohaterowie – i aktorzy – czują się w swoim towarzystwie aż tak swobodnie. To widać i jest to całą pewnością jedną z największych zalet tej premiery.
Ale jest tu jeszcze jedna istotna zaleta: to niesamowite, że ten serial wygląda prawie jak produkcja kinowa. Efektów jest dużo, rekwizytów jeszcze więcej, udekorowane przyszłościowo lokacje są przestrzenne i nowoczesne, a sama technika filmowania i choreografia scen walki potrafią naprawdę zaskoczyć. Nie wyobrażam sobie, jak dużo musi producentów kosztować każdy odcinek, ale nawet nie chcę się nad tym zastanawiać. Do tego dochodzi też interesująca kreacja świata, która tak naprawdę nie posiada jakiś superzaawansowanych technologii, ale raczej ciekawe gadżety, które go wyraźnie ubarwiają. Granat rozpylający DNA, maski "w płynie", które uniemożliwiają wyłapanie twarzy przez kamery, syntetyczne protezy kończyn; żadna z tych rzeczy nie zmienia rzeczywistości, ale ją podkręca. Uwielbiam takie światy – bliskie, ale wciąż odległe – dlatego mam wrażenie, że w 2048 roku będę się czuła znakomicie. Zresztą, wiedziałam, że tak będzie, tęskniłam za science fiction w science fiction od lat.
Ale "Almost Human" ma też wady. Jeśli wziąć poprawkę na to, że jest to serial przede wszystkim o partnerskiej relacji pomiędzy człowiekiem a androidem, można przymknąć oko na mało angażujące śledztwa i póki co średnio ciekawy wątek główny. Jednak dla osób już na starcie szukających czegoś więcej, może to nie wystarczyć. Teoretycznie chwalę drugi odcinek, ale już w nim było widać, że nie zahacza o te same, co rozpoczęte w pilocie wątki fabularne. Osobiście wiedziałam, na co się z "Almost Human" piszę – procedural czy nie, będę oglądać go z nosem przy ekranie – ale po cichu i tak żywię nadzieję, że rozkwitnie jeszcze przed nadejściem wiosny.
Pomimo sporego potencjału, póki co "Almost Human" faktycznie jest tylko serialem o policjantach z przyszłości. Świetnych, zabawnych, sympatycznych policjantach z przyszłości z fajnymi gadżetami i w fajnym świecie, ale bez wyraźnego punktu zaczepienia. Nie wierzę jednak, że przy takiej kasie, takim potencjale i takiej parze bohaterów, twórcy sami chcieliby sobie strzelać w stopę. Niech tylko unormuje się oglądalność, bo kolejnej kasacji FOX-a nie zniosę.