Wiedźma patrzy #5: Koniec i początek
Agnieszka Jędrzejczyk
26 listopada 2013, 20:39
Takie tygodnie jak ostatni nie zdarzają się często – w aż trzech serialach nastąpiły przełomowe zmiany, które na zawsze zmienią ich oblicze. Na szczęście jest wśród nich również fantastyka. Choć tak naprawdę nie ma się z czego cieszyć, można się z tym tylko pogodzić. Spoilery.
Takie tygodnie jak ostatni nie zdarzają się często – w aż trzech serialach nastąpiły przełomowe zmiany, które na zawsze zmienią ich oblicze. Na szczęście jest wśród nich również fantastyka. Choć tak naprawdę nie ma się z czego cieszyć, można się z tym tylko pogodzić. Spoilery.
W tym tygodniu miałam pecha. Wstałam, jak w każdą środę, rano, podczas spożywania śniadania odruchowo przejrzałam jeden i drugi stream, potem zmarszczyłam nos na świadomość wyjścia z domu na Takie Zimno, i w sumie sądziłam, że będzie to dzień jak co dzień. Później, gdzieś w środku tego normalnego dnia w pracy, machinalnie, jak to mam w zwyczaju, przewijałam sobie kolejne ekrany Facebooka, no i stało się. Nawet najbardziej wykropkowany i pooznaczany nagłówek nie był w stanie zakryć faktu, że już wiedziałam, co musi się wydarzyć w najnowszym odcinku "Person of Interest". I było to uczucie znacznie gorsze, niż wtedy, kiedy takie same nagłówki zdradziły mi śmierć wiadomo-kogo w "Grze o tron" – bo wtedy ani jej jeszcze nie czytałam, ani nie oglądałam. O Joss Carter i jej niesamowitej niezwykłości pisałam przecież równo tydzień temu.
Szok i niedowierzanie przeżyłam jednak tak czy inaczej. W zasadzie to się zupełnie rozpłakałam i chwilę zajęło mi zrozumienie, że protestowanie nic tutaj nie da. Joss Carter, ta wspaniała, niepokonana kobieta o żelaznej sile woli, umarła i już jej więcej nie będzie. Doprowadziła swoją krucjatę do końca, wszystkim nam pokazała, jak jest bezinteresowna, szlachetna i nieustępliwa, a potem odeszła z imieniem swojego syna na ustach, bezpieczna – już wtedy – w ramionach człowieka, który nigdy jej nie zawiódł. Namacalna rozpacz Reese'a, który stracił znacznie więcej niż przyjaciółkę, chwyciła mnie za gardło jak rzadko co. Jeden z najciekawszych serialowych wątków walki o sprawiedliwość zakończył się więc w płaczu i w bólu, a choć jego ofiarą stała się jedna z najciekawszych serialowych bohaterek ostatnich lat – nie mogę zaprzeczyć, że doskonale tę decyzję rozumiem.
Na świecie wszystko kosztuje – a koszty, które w opowieściach ponoszą bohaterowie, zawsze mają jakiś cel. Bez bodźców, bez chwil, które wymuszają na nich zmiany i bez strat, które sprowadzają ich na inną ścieżkę, opowieść właściwie by nie istniała. Historia Carter zaczęła się kończyć już w poprzednim odcinku – zaakceptowaniem przez nią zmian w jej życiu prywatnym – choć wtedy jeszcze tego nie dostrzegaliśmy.
Ale tak naprawdę, "Person of Interest" nie opowiada przecież o niej. Głównym bohaterem serialu jest Reese, który ze zmęczonego, samobójczego żołnierza przekształca się w anioła stróża – nie tylko za pomocą Fincha (po którym coraz bardziej widać, że kryje jeszcze więcej bolesnych dla nas prawd), ale właśnie dzięki bohaterce Taraji P. Henson. Jak sam wspomina, to ona przywróciła go do świata żywych. Sam odcinek już od początku zgrabnie nawiązuje do okoliczności ich pierwszego spotkania, symbolizując tę zapętloną ideę jednoczesnego początku i końca. Dla Carter to koniec – ale najważniejszym pytaniem nie jest "dlaczego musiała umrzeć", ale "jak wpłynie to na Reese'a".
I można się kłócić, że scenarzyści zdecydowali się poświęcić tak powszechnie lubianą, ale i szanowaną w środowisku kobiecą postać, bo przecież jest ich tak mało i to naprawdę głupie tak się ich pozbywać. Jednak świadomość, że była to decyzja przemyślana, mająca swoje uzasadnianie, z całą pewnością nie wymuszona warunkami zewnętrznymi (np. odejściem aktora), a więc w gruncie rzeczy naturalna, pomaga (przynajmniej mnie) to odejście załagodzić i zaakceptować. I choć na ten moment ciężko jest mi sobie wyobrazić, w jakim kierunku "Person of Interest" teraz podąży – ma np. dwie pozostałe bohaterki i całe pole do popisu – to jednak wiem, że nie tylko dla Carter go oglądałam. Odważny krok, którego właśnie byliśmy świadkami, powinien być jasnym potwierdzeniem jego wyjątkowości.
Pożegnajmy zatem Carter, mając w pamięci nie scenę, w której umiera, lecz ponad dwa sezony, w których bez cienia wątpliwości robiła to, w czym była najlepsza – czy pod górkę, czy z górki, trzymała się zasad. Właśnie tacy bohaterowie zasługują na upamiętnienie.
Końce, początki i powroty
Podobną metaforę końca i początku można też dostrzec w ostatnich odcinkach "The Walking Dead". Opowiedziana w "Live Bait" historia "Briana Herota" rozczarowała mnie niemal całkowicie. Zupełnie nie mogłam bowiem zrozumieć, jak łatwo było z psychopatycznego tyrana zrobić potulnego chłopca na posyłki, od którego absolutnie nie czuć zagrożenia. Na szczęście "Dead Weight" – pozbawiony ciężaru tego przydługiego wstępu – ruszył z kopyta już na starcie, ewidentnie zarysowując konflikt bohatera ze swoim byłym porucznikiem.
Do tej pory lubiłam Martineza. Pamiętna scena rozmowy pomiędzy nim a Darylem w poprzednim sezonie zarysowała postać znającą swoje miejsce i dla własnego dobra się nie wychylającą. To był ciekawy bohater, o którym chętnie dowiedziałabym się więcej. Szkoda mi więc straszliwie, że scenarzyści postanowili zrobić z niego idiotę, który teoretycznie chciał dobrze – stworzył przecież sprawnie funkcjonującą społeczność – ale gdzieś po drodze zapomniał rozumu w głowie. Nie wiem, czy to piwo mu zaćmiło umysł, czy nagle po prostu zapomniał, z kim ma do czynienia, ale śmianie się z Gubernatora praktycznie w twarz nie mogło się dla niego skończyć dobrze – i facet powinien o tym doskonale pamiętać. Nie dziwi mnie więc, że jeden bodziec sugerujący utratę nowej rodziny przestawił Gubernatorowi trybiki w stare miejsca i zapoczątkował powrót człowieka, przed którym słusznie drżeliśmy rok temu.
Długo to więc trwało – jeden straszliwie powolny odcinek i jeden odcinek o wciąż nie tych bohaterach, którzy mnie interesują – ale w końcu mogę powiedzieć, że się cieszę. Cieszę się z powrotu konfliktu, który był najwyraźniejszym wątkiem poprzedniego sezonu, z powrotu postaci, która skończyła udawanie kogoś, kim nie jest, z powrotu do więzienia, którzy zamieszkują moi ulubieńcy. Smutno robi mi się tylko na myśl, że już za jeden odcinek na kolejny powrót trzeba będzie czekać aż do lutego.
Tymczasem gdzie indziej…
- W "Agents of S.H.I.E.L.D." dzieją się coraz ciekawsze rzeczy. I nie mówię wcale o genialnie odegranym przez Petera MacNicola Asgardczyku, ale niejednoznacznej końcówce z Wardem i May w rolach głównych. Czyżby w serialu zaczęły się w końcu dziać poważniejsze rzeczy?
- "Dollhouse"! A w zasadzie znowu "Agents of S.H.I.E.L.D.", który nawiązaniem do poprzedniego serialu Whedona powalili mnie łopatki.
- Lubię fantastykę i cenię interesujące fantastyczne pomysły – nie cierpię jednak, gdy realizm zawodzi na poziomie codziennym. Tymczasem w każdym innym serialu niż "Arrow" atak prosekucji na Theę zostałby zjedzony przez obrońców, bo koleś wkładał w usta dziewczyny swoje własne spekulacje. Teryl Rothery była zdecydowanie lepszą lekarką niż prawniczką.
- Ostatni odcinek "American Horror Story: Coven": seks, seks, Cordelia, jedna ciekawa rozmowa, seks, seks. Wynudziłam się jak mops.
- Nareszcie mam parę, której mogę kibicować w "Sleepy Hollow". Szkoda, że akurat pod koniec serialu…
Na ten tydzień to tyle – ale już w następny wtorek pospieszę donieść Wam kolejnych obserwacji. Chcecie pogadać o serialach fantastycznych w międzyczasie? Komentujcie, piszcie, tweetujcie – mnie znajdziecie tu, Serialową tu, ale Wasze tweety zawsze zobaczę też pod hashtagiem #serialowa. Zapraszam też na mojego bloga, Wiedźma na Orbicie.
Tak czy inaczej, do zobaczenia.