"The Walking Dead" (4×08): Kto mieczem wojuje…
Nikodem Pankowiak
3 grudnia 2013, 19:43
4. sezon "The Walking Dead" dotychczas był lekkim rozczarowaniem. W zimowym finale doszło na szczęście do poważnego zwrotu akcji i teraz powinno być już tylko lepiej. Spoilery.
4. sezon "The Walking Dead" dotychczas był lekkim rozczarowaniem. W zimowym finale doszło na szczęście do poważnego zwrotu akcji i teraz powinno być już tylko lepiej. Spoilery.
Kilka ostatnich odcinków było zbyt statycznych, działo się niewiele, a walka z epidemią, którą oczywiście udało się zatrzymać, nie była nawet w połowie tak interesująca, jak starcia z hordami zombie. Więzienie gdzieś po drodze straciło swój klimat, więc trzeba było wreszcie z niego wyemigrować. Jego opuszczenie odbyło się w dramatycznych okolicznościach – na nieszczęście dla bohaterów, ale z pożytkiem dla widzów.
Wszystko zaczyna się tak, jak mogliśmy przewidzieć. Gubernator decyduje się zaatakować więzienie i przekonuje do tego swoich pozostałych towarzyszy. Obsesyjna potrzeba zapewnienia bezpieczeństwa swoim najbliższym nie może skończyć się dobrze. W walce o więzienie Gubernator ginie dokładnie tak, jak na to zasłużył – przeszyty mieczem Michonne, zgodnie z powiedzeniem, że kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie.
Zanim jednak dojdzie do batalii, w której jedynym zwycięzcą zostanie horda zombie, mamy festiwal negocjacji, a właściwie festiwal głupoty, w którym główne role odgrywają Rick i Gubernator. Czy były szeryf naprawdę uwierzył, że przekonana Gubernatora do mieszkania pod jednym dachem? Po wszystkim, co obaj panowie przeszli? Rick miał być rozsądnym, stanowczym przywódcą, a tym czasem popełnił same błędy. Na swoim uporze nie zyskał nic, a stracił wiele. Jego wyraźne braki w logicznym myśleniu i przeciąganie struny podczas negocjacji kosztowały Hershela głowę. Gratulacje dla Gubernatora, nie ma to jak zabić staruszka z amputowaną nogą, zamiast bardziej niebezpiecznej Michonne, o której wszyscy zapomnieli, gdy tylko rozpoczęła się strzelanina.
W całym odcinku upchnięto sporo poruszających momentów. Od Maggie i Beth patrzących na śmierć swojego ojca, przez Ricka i Carla patrzących na puste siodełko, w którym wcześniej była Judith (wierzę, że bobas jednak żyje), aż po najlepszą scenę odcinka – Gubernatora widzącego martwą Meghan niesioną na rękach przez Lilly. W tym momencie aż kipiało od emocji – rozpacz, gniew, bezsilność, żądza zemsty… Gubernator doskonale rozumiał, że to on jest wszystkiemu winny, ale i tak za jego grzechy miał odpokutować kto inny.
Starcie dwóch wielkich przywódców, którzy nie potrafią żyć obok siebie, pokazało, jak bardzo są oni mali. Ani jeden ich ruch, ani jedna decyzja nie były dobre. Na zaślepieniu i wrogości jednego z nich oraz naiwności drugiego ucierpieli wszyscy dookoła. Smutny był to widok, gdy bohaterowie w pośpiechu uciekali z więzienia przejętego przez niekończące się stado szwendaczy. Wszystkim postaciom możemy współczuć, ale pamiętajmy, że dzięki ich cierpieniu, dla nas – widzów – zabawa zaczyna się od nowa.