"Ringer": Nie ma magii, jest sprawne rzemiosło
Marta Wawrzyn
15 września 2011, 20:02
"Ringer" miał być serialem pięknym i klimatycznym, pełnym trudnych do rozszyfrowania intryg, sprawiających, że widz nie będzie mógł doczekać się następnego odcinka. Niestety skończyło się na dobrych chęciach.
"Ringer" miał być serialem pięknym i klimatycznym, pełnym trudnych do rozszyfrowania intryg, sprawiających, że widz nie będzie mógł doczekać się następnego odcinka. Niestety skończyło się na dobrych chęciach.
O serialu "Ringer" przed premierą pisałam nie inaczej jak z zachwytem. Machina promocyjna zrobiła swoje. Zdjęcia były wspaniałe, w klipach nie brakowało niczego, a Sarah Michelle Gellar opowiadała, że jest to dzieło w stylu film noir, mroczne, ambitne, ryzykowne i przeznaczone dla uważnego widza.
Z tych zapowiedzi dziś zostało niewiele. Pilot serialu toczy się w nużącym tempie. Niby ciągle coś się dzieje, niby nie brakuje intryg, niby bliźniaczki ciągle są w ruchu, ciągle przed kimś uciekają albo próbują kogoś wykorzystać – ale to wszystko przypomina raczej sprawnie nakręcony teledysk, niż pierwszy odcinek naprawdę absorbującego serialu.
"Ringer" jest kompletnie pozbawiony magii, klimatu, wyrazistości. Razi totalną poprawnością i bezosobową, rzemieślniczą sprawnością. Na szczęście nie przypomina koszmarnie plastikowych produkcji dla nastolatek stacji CW. Jest inny, niż cokolwiek, co do tej pory widzieliśmy. Gdybym miała znaleźć jedno słowo, określające ten serial, byłoby to glamour. Sarah Michelle Gellar błyszczy – choć niekoniecznie z powodu niezwykłej gry aktorskiej, bo na razie wiele nie pokazała. Obie siostry gra póki co dość powściągliwie. Błyszczą jej ciuchy, błyszczą jej włosy, błyszczą nowojorskie wnętrza. Ba, nawet motele na prowincji są dziwnie wyczyszczone zamiast zwyczajowo obskurne. Na razie trudno mi ocenić, czy to źle, czy dobrze.
Wszystkiemu towarzyszy – cóż za zawód! – nijaka muzyka, kolejna rzecz charakterystyczna dla produkcji CW. Taki serial aż prosiłby się o trochę jazzu, trochę swingu, trochę klasyki – a tu dominują denerwujące popiskiwania wokalistek, których nazwiska może i są znane, ale nie mają powodu mnie obchodzić.
Miałam też wielką nadzieję, że choć trochę się pogubię. "Ringera" reklamowano jako układankę, w której wszystko będzie logiczne i świetnie rozplanowane. Miało być mnóstwo zwrotów akcji i zwodzenia widzów. Miało nam się wydawać, że już wiemy, kto jest kim i co zrobił, a potem – bach! – zaskoczenie. Wpatrywałam się więc przez 40 minut w podwójną Sarah Michelle Gellar jak sroka w gnat – i nic. Żadnego szoku, żadnego dreszczyku, kompletnie nic. Nie wierzę też, że kiedykolwiek się pogubię, skoro jak dotąd wszystkie elementy zaskoczenia serwowano mi za pomocą łopaty. W odróżnieniu od Pawła Rybickiego nie czekam na ciąg dalszy z niecierpliwością.
Nie chcę się nad "Ringerem" znęcać (cóż, widziałam w życiu gorsze rzeczy), więc nie będę już nawet wyliczać braków logicznych, które można zaobserwować, jeśli podczas oglądania włączy się myślenie (nie polecam). Rozczarowało mnie niestety to dzieło straszliwie. Jeśli jakimś cudem utrzyma się przez dłużej niż jeden sezon, nie wyobrażam sobie, co wtedy pokażą. Jako krótka, zamknięta historia "Ringer" może jeszcze mieć potencjał, jako serial, który z przyjemnością będziemy oglądać przez kilka sezonów, już niekoniecznie.
W skali szkolnej oceniam tego pilota na 3+.