"Homeland" (3×12): Całkiem zwyczajny koniec
Michał Kolanko
16 grudnia 2013, 22:37
To był bardzo dobry i jednocześnie bardzo istotny odcinek w historii "Homeland". Nie tylko dlatego, że był to finał trzeciego sezonu. Spoilery!
To był bardzo dobry i jednocześnie bardzo istotny odcinek w historii "Homeland". Nie tylko dlatego, że był to finał trzeciego sezonu. Spoilery!
Za nami sezon, w którym "Homeland" trudno było brać na serio. Zgadzam się w tym punkcie z Martą, która napisała, że w tym sezonie serial po prostu "buja w obłokach". Scena, w której Brody bez przeszkód wychodzi z siedziby IRG, tuż po tym jak zamordował jej – rzekomo bardzo pilnowanego – lidera, jest absurdalna, nawet jak na standardy "Homeland".
Ale to nie ma większego znaczenia. Gdyby oceniać "Homeland" tylko przez ten pryzmat, jego oglądanie już dawno nie miałoby sensu. "The Star" działa jako odcinek, w którym element historii budowanej przez ostatnie lata się zakończył. To był naładowany emocjami, bardzo sprawnie zrealizowany finałowy rozdział pewnej opowieści.
I co ciekawe, koniec jest w pewnym sensie bardzo zwyczajny. Brody umiera nie jako bohater, który na oczach całego świata dokonuje odkupienia za swoje (rzeczywiste i narzucone) zbrodnie. Zostaje zabity jak pospolity przestępca, powieszony gdzieś w ciemnej uliczce Teheranu. Jego zasługi znają nieliczni – nie dostaje nawet przysługującej poległym agentom gwiazdy na ścianie w siedzibie CIA w Langley.
I w pewnym sensie jest to koniec spóźniony. Twórcy "Homeland" zdefiniowali swój projekt w momencie, gdy Brody wyszedł żywy z bunkra pod koniec sezonu pierwszego. To był kluczowy i bardzo krytykowany moment. Teraz historia Brody'ego i jego relacji z Carrie dobiega końca.
To było nieuniknione. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, jaki będzie koniec misji w Iranie. Nie mogła mieć innego finału. Brody dobrze wiedział, że jego zadanie może mieć tylko jedno zakończenie. I ten jego fatalizm jest mistrzowsko pokazany. Dla Brody'ego nie ma happy endu, bo nie mogło go być od momentu, gdy po raz pierwszy wrócił do ojczyzny po latach spędzonych w niewoli.
Carrie walczy do końca, ale w głębi duszy na pewno zdaje sobie sprawę, że pewnych rzeczy zmienić się nie da, że są sprawy poza zasięgiem ludzkich możliwości. W tym sensie "Homeland" w zaskakujący sposób wpisuje się w nurt kina moralnego niepokoju, filmów Kieślowskiego, pokazując, że pewne sytuacje mogą mieć tylko jedno zakończenie. Dotyczy to też Saula, który nie mógł uratować swojej posady, chociaż jego plan ostatecznie się sprawdził. Świat jest niesprawiedliwy – i to udało się pokazać znakomicie. Każde inne rozwiązanie byłoby niszczące dla całego serialu.
To był finał, który udowodnił, że "Homeland" – po nierównym sezonie trzecim i momentami bardzo słabym drugim – może być jeszcze czymś wybitnym. Powrót do osi Carrie – Brody, po tym jak to Saul był jedną z najważniejszych postaci pierwszej połowy sezonu, został mistrzowsko wykonany, i jeszcze lepiej napisany. Nie było ani jednej słabej ani fałszywej sceny między nimi w tym sezonie.
"Homeland" zawsze był lepszym serialem, gdy opowiadał o ludziach, nie o geopolityce czy szpiegostwie. Moralne rozterki dwojga głównych bohaterów napędzały ten projekt. To spokojnie mógł być nawet finał całego serialu. Pozostaje oczywiście pytanie, jak ta opowieść zostanie poprowadzona w kolejnym sezonie. Twórcy zaczynają od niemal czystej karty. Saul poza agencją, CIA z nowym dyrektorem, Carrie z szansą na nowy etap swojej kariery.
To daje twórcom serialu okazję do zresetowania całego projektu. Tkwi w tym duże ryzyko, bo serial bez Brody'ego będzie jednak zupełnie czymś innym. Dlatego być może byłoby lepiej, aby to był rzeczywiście finał serialu. Pewne rzeczy – jeśli kończą się szybko – zostają o wiele lepiej zapamiętane.