"Masters of Sex" (1×12): Życie na Marsie
Marta Wawrzyn
18 grudnia 2013, 19:02
Oczekiwania znów zostały spełnione. Pierwszy sezon "Masters of Sex" zakończył się znakomitym odcinkiem z szalonym cliffhangerem, który sprawia, że czekanie na kolejny sezon staje się prawdziwą udręką. Spoilery.
Oczekiwania znów zostały spełnione. Pierwszy sezon "Masters of Sex" zakończył się znakomitym odcinkiem z szalonym cliffhangerem, który sprawia, że czekanie na kolejny sezon staje się prawdziwą udręką. Spoilery.
Takie sytuacje zdarzają się bardzo rzadko: przed premierą myślisz, że fajnie by było, aby jakiś serial się udał, a po premierze wydaje ci się on jeszcze lepszy, niż to sobie wyobrażałeś. Tak było ze mną i "Masters of Sex". Zakochałam się w nowym serialu telewizji Showtime od pierwszej minuty i tak już zostało. Nie wszystko po drodze było perfekcyjne, zdarzyło mi się parę razy pomyśleć, że oglądanie tego serialu jest jak seks bez miłości – owszem, doskonały, ale czegoś jednak tu brak.
Ale w ostatecznym rozrachunku "Masters of Sex" obroniło się – przede wszystkim dlatego, że przedstawiło nam wyrazistych bohaterów, o których losy martwimy się i za których powodzenie trzymamy kciuki. Wszyscy, nawet ci z drugiego planu, jak Jane, są dopracowani do ostatniego szczegółu, wszyscy mają w sobie jakiś interesujący rys. Do tego doszedł piękny klimat retro i atrakcyjny temat, pokazany z dużą fantazją, ale i wyczuciem. Serial przez 12 odcinków wypracował swój własny ton i nauczył się mówić pewnym siebie głosem. A zakończenie jest po prostu idealne.
Lot w kosmos
Jest sierpień 1957 roku. Major David G. Simons sięgnął balonem stratosfery w ramach projektu Manhigh. Doktorowi Mastersowi lot w kosmos tym razem nie wyszedł. I to mimo że przygotował prawdopodobnie najlepszą prezentację w dziejach uniwersytetu: zadbał o odpowiednią atmosferę, zaserwował martini, rzucał w odpowiednich odstępach czasowych żarcikami, pokazał film… No właśnie, film.
Zgromadzeni w sali panowie jakoś przełknęli informację, że większe nie jest lepsze. Kiedy usłyszeli, że kobiety są istotami seksualnie wyższymi, też jeszcze trzymali fason. Ale istota seksualnie wyższa, pokazująca bez żenady swoje możliwości na ekranie, o, to już było za wiele. Dr Masters po ponad roku pracy, po obejrzeniu 458 stosunków seksualnych w wykonaniu 186 ochotników, znów znalazł się w punkcie wyjścia. Odchodzi z poczuciem, że nie ma pracy ani w zasadzie niczego.
To nie pornografia, to nauka
"To nie nauka, to pornografia" – słyszy Bill, kiedy go zwalniają. Oczywiście, on wciąż wie swoje (ach, to porównanie do Darwina. I Elvisa Presleya!) i wciąż ma o sobie wysokie mniemanie, nie ulega jednak wątpliwości, że znalazł się znów na dnie. Bóg został zwolniony i będzie musiał od nowa udowadniać, że jest naukowcem, a nie zboczeńcem z dziwnym hobby.
W domu chyba już niczego udowadniać nie będzie. Zajęty pracą, nawet nie zauważa, że Libby urodziła dziecko. Dla niej to dobra wiadomość, teraz ma po co żyć. Już nie będzie siedzieć w domu, czekając na spóźnionego męża i pogrążając się w beznadziei. Dla niego to pewnie też dobra wiadomość, wreszcie małżonka będzie miała co robić i przestanie go wypytywać o pracę. A zwłaszcza o tę jedną kobietę, która brała udział w badaniach.
"Jest jedna rzecz, bez której nie mogę żyć"
Nieważne jednak, ile się wydarzyło w ciągu finałowej godziny, i tak spokoju przez najbliższe dziewięć miesięcy nie będzie nam dawać jedna scena. Ta ostatnia. Co tam, że Billa zwolnili, co tam że musi znów zaczynać od zera! Nas interesuje, co dalej z Virginią. Wyznanie jej miłości – tak, tu już chodzi o tak wielką rzecz, jak miłość, i to miłość najprawdziwszą na świecie! – w romantycznej scenie w strugach deszczu to czysta perfekcja.
Oczywiście, że przez moment przemknęło mi przez myśl, iż za bardzo to trąci banalną komedią romantyczną, ale co z tego. I tak chcę wiedzieć, co będzie dalej. Ja i miliony widzów "Masters of Sex". Jak niby mamy przetrwać tyle czasu? Oczywiście, możemy zajrzeć do Wikipedii i sprawdzić, co się dalej działo z bohaterami, ale chyba nie o to chodzi, prawda? My chcemy ich, chcemy Lizzy Caplan i Micheala Sheena.
To ta wspaniała para aktorska (no jak mogli nie dać Lizzy nominacji do Złotego Globu? Jak mogli!?) sprawiła, że wstrzymujemy oddech, oglądając to, co się dzieje między Virginią a Billem. Każda scena między nimi jest jak dreszczowiec, a dodatkowo w finale emocje zmieniały się co chwila. Najpierw nie zaprosił jej na prezentację, mówił cały czas w pierwszej osobie, jak gdyby ona nie istniała i jeszcze bez jej wiedzy pokazał film z jej udziałem. A potem okazało się, że umieścił jej nazwisko na wspólnej pracy. I na dodatek przyszedł do jej domu, i powiedział, co powiedział. A w międzyczasie oświadczył jej się dr Haas. Królestwo i pół królewny za kolejną minutę serialu!
To wielka sztuka zaserwować na koniec sezonu taki cliffhanger, że każda chwila spędzona na czekaniu na ciąg dalszy jawi się jako udręka. A przecież to nie było nic wielkiego, bohaterów nie spotkała żadna straszna tragedia, nikt nie umarł, żaden samolot nie spadł na ziemię. To tylko i aż najprostsze ludzkie emocje, podkręcone do granic możliwości, a jednocześnie ukazane subtelnie, z wielkim wyczuciem. Czy może być coś lepszego i jednocześnie gorszego od takiego cliffhangera?
Naprawić siebie
Twórcy "Masters of Sex" najwyraźniej lubią kosmiczne paralele, wybierzmy się więc na koniec w podróż na Marsa z państwem Scully. Barbarzyńskie metody leczenia homoseksualizmu, takie jak elektrowstrząsy, terapia szokowa czy kastracja chemiczna, to coś, co się w mojej głowie po prostu nie mieści, nieważne, jak bardzo próbuję. Jeszcze bardziej mi się to nie mieści, kiedy widzę serialowego znajomego – w tym przypadku rektora Scully'ego – który postanawia poddać się czemuś takiemu, po to by naprawić siebie.
Chyba żaden serial jeszcze nie pokazał w tak drastyczny i genialny w swojej prostocie sposób koszmaru, jaki przeżywali w idealnym amerykańskim społeczeństwie lat 50. i 60. homoseksualiści. Nie wiadomo, komu tu bardziej współczuć – facetowi po 50-tce, który ostatnio kogoś kochał, mając lat kilkanaście, czy jego żonie, rozgoryczonej, że ten złodziej, z którym mieszka, zabrał jej 30 lat życia?
Bez Billa i Virginii ten serial by nie istniał, oczywiście, ale to historia państwa Scully jest przejmująca do szpiku kości. Dobrze się stało, że w finale jej nie zabrakło.
"Manhigh" to "Masters of Sex" w świetnej formie i zarazem dwunasty już dowód na to, że mamy do czynienia nie tylko z jedną z najlepszych nowości, ale też z jednym z najlepszych seriali roku 2013. W tak inteligentny, dojrzały i zarazem atrakcyjny sposób nie mówił w telewizji o seksie jeszcze nikt. Oczywiście, dla Amerykanów A.D. 2013 to już nie jest żaden lot w kosmos, a jedynie kolejny etap ewolucji kablówki, która nie tylko epatuje golizną, ale też staje się coraz mądrzejsza.
Ja na co dzień żyję w kraju, w którym prawo stanowią wielkie głowy, twierdzące, że nazywanie ciąży ciążą jest niewłaściwe i należy mówić "stan błogosławiony". Kiedy więc oglądam "Masters of Sex", czuję się, jakby faktycznie ktoś tu był z Marsa – nie jestem tylko pewna kto, nie wykluczam, że ja sama. I bardzo sobie tę godzinę normalności w tygodniu cenię.
To gdzie ten drugi sezon?