"Pretty Little Liars" (4×14): Niedosyt na początek
Marta Rosenblatt
10 stycznia 2014, 15:02
Kłamczuchy wróciły. Czy warto było czekać?
Kłamczuchy wróciły. Czy warto było czekać?
Odpowiedź na to pytanie jest skomplikowana. Przyznam bez bicia, że stęskniłam się za dziewczynami i fajnie było po prostu je zobaczyć. Osobną kwestią pozostaje ocena odcinka, z którą mam pewien problem.
"Who's in the Box?" oglądało się całkiem przyjemnie. Przynajmniej do jakiejś połowy odcinka, potem niestety emocje opadły i oglądaliśmy przeciętniaka na miarę środka sezonu. Ale zacznijmy od początku. Dziewczyny wiedzą, że Ali żyje. Na szczęście ta wiedza nie odbiła się na ich zachowaniu i kłamczuchy zachowały spokój i rozsądek. Szkoda tylko, że w związku z tym tak naprawdę nic się nie wydarzyło. Owszem, cały odcinek Spencer i spółka kombinowały, kluczyły i miotały się z myślami, tylko że to do niczego konkretnego nie doprowadziło. Strasznie to było przegadane.
Dalej. Ezra wciąż zachowuje się jak psycho-Ezra. Wygląda na to, że scenarzyści nadal chcą nas przekonać, że to on jest Big A. (Mona w rozmowie z nauczycielem zachowywała się, jakby doskonale wiedziała, z kim ma do czynienia). Z czego jestem, nie ukrywam, zadowolona. Jak wiecie, nigdy nie przepadałam za E., postawienie go po ciemnej stronie mocy może uratować tę nijaką i kluchowatą postać. Zwłaszcza że wszystko wskazuje, że Alison nie była jedyną blond nastolatką, która zaginęła w tym czasie. To naprawdę dobrze dla fabuły, bo jedna gówniara absorbująca pół całkiem dużego stanu? To już zaczynało zakrawać o absurdy. A tak – jakiś psychopata wyłapujący śliczne apodyktyczne dziewczęta? Superpomysł, przy czym bardziej prawdopodobny niż para-klimaty, w które coraz częściej szła Marlene. Tak na marginesie, czy tylko ja miałam wrażenie, że psiapsióły zaginionej dziewczyny to lustrzane odbicia naszych kłamczuch?
Skoro mowa o panu Fitzu. Aria pogodziła się z Ezrą. O Boże, tylko nie to. Mam nadzieję, że panna Montgomery ma jakiś plan i to zejście się ma drugie dno. Czy też widzieliście niepewną minę Arii? Liczę na to, że to nie nastoletnie rozterki w stylu "OMG, przecież chodzę z fajnym ciachem, co ja zrobiłam?", ale "Ezra zachowuje się podejrzanie, będę blisko niego i dowiem się, co takiego knuje".
Następna sprawa – postęp w wątku matki Tobiego. Uwaga, uwaga, wiemy już, że to nie było samobójstwo. W końcu. Ileż można to mielić. Choć podoba mi się wątek Radley, to zaczynało już być nużące. Swoją drogą, ciekawe co z tym wspólnego ma ojciec Spence? Jego reakcja wydała się co najmniej podejrzana. Być może okaże się, że jest jakoś powiązany z mamą T., tak jak był powiązany z mamą Alison. Mam tylko nadzieję, że to nie będzie kolejny romans. Tak czy inaczej chciałabym, aby wątek szpitala był kontynuowany.
I na koniec najsłabszy punkt – nieszczęsne rozstanie Hanny i Caleba. Rozumiem, że to bardzo popularna para. Sama ich lubię. Caleb to najnormalniejszy chłopak w "Pretty Little Liars". Tylko czy naprawdę ich rozejście musiało wyglądać jak żywcem wyjęte z harequina? Litości. Pominę fakt, że ich zerwanie było kompletnie bezsensowne. Co prawda rzuciłam "Ravenswood" po dwóch odcinkach, ale co takiego dramatycznego wydarzyło się w tej mieścinie, że ta dwójka musiała się rozstać? Serial i tak zaraz skasują, po co te dramaty?
Reasumując. Nie był to zły odcinek, ale na otwarcie drugiej połówki sezonu to zdecydowanie za mało. Tak naprawdę tylko sama końcówka sprawiła, że czekam na kolejne spotkanie z kłamczuchami.