"House of Lies" (3×01-02): Koniec wagarowania
Nikodem Pankowiak
25 stycznia 2014, 15:03
Jedni z największych cyników i egoistów w amerykańskiej telewizji powrócili na ekrany. Jest to powrót w lepszej formie, niż ta z 2. sezonu, ale do zachwytów nadal daleko. Spoilery.
Jedni z największych cyników i egoistów w amerykańskiej telewizji powrócili na ekrany. Jest to powrót w lepszej formie, niż ta z 2. sezonu, ale do zachwytów nadal daleko. Spoilery.
Gdybym miał do dyspozycji szkolną skalę ocen, nowe odcinki "House of Lies" otrzymałyby dostateczny, w przypływie dobroci z małym plusem. Można by powiedzieć, że chwilowo forma całego serialu została ustabilizowana, w przeciwieństwie do poprzedniej serii, gdzie oceny dobre i bardzo dobre zbyt często przeplatały się z niedostatecznymi. Tym razem scenarzyści chyba zrezygnowali z chodzenia na wagary, ale wciąż widać, że momentami czują się naprawdę znudzeni i nic im się nie chce.
Marty wreszcie wylądował "na swoim", ale ten pierwszy drobny sukces smakuje jakby nieco mniej, gdy u jego boku nie ma Clyde'a, Douga i Jeannie. Zwłaszcza Jeannie. Ich zastępcy nie są nawet w połowie tak dobrzy, a rola nauczyciela, który musi wszystko tłumaczyć swoim uczniom, wyraźnie Marty'emu nie służy. Wspomnienia dawnych współpracowników wywołują jedynie jego irytację. A co z wyrzutami sumienia? W końcu to on jest głównym winnym ich odejścia, być może po czasie zdał sobie sprawę z konsekwencji własnych zachowań.
Rozbicie dawnej ekipy chyba nikomu nie wyszło na dobre. Clyde pracuje z Monicą, ale szybko zdaje sobie sprawę, że nie była to dobra decyzja. Warunki pracy są, delikatnie mówiąc, nie najlepsze. Wszyscy wiedzieliśmy już od dawna, że Monica to psychopatka przez duże "p", teraz jednak weszliśmy na poziom, gdzie wrzaski, wyzwiska i tłuczenie wazonów są na porządku dziennym. Toteż trudno się dziwić, że Clyde wyraźnie tęskni za atmosferą swojej poprzedniej pracy. Zresztą, nie tylko on ma dość despotycznej przełożonej, która ostatecznie zostaje dźgnięta nożem przez nieco mniej odporną psychicznie pracownicę.
Nieco lepiej radzą sobie Doug i Jeannie, którzy zostali w Galweather-Stearn. Zwłaszcza bohaterka grana przez (jak zawsze cudowną) Kristen Bell rozwinęła skrzydła. Prowadzi własny zespół, zyskuje dla firmy poważnych klientów i oczywiście nie cofa się przed niczym, by zdobyć upragniony cel. Bardzo podoba mi się rozwój tej postaci, widać, że twórcy chcą z niej zrobić postać o takim samym statusie, co Marty. Doug z kolei rekompensuje sobie czasy, gdy był pośmiewiskiem w swojej grupie i sam obiera sobie na cel młodszych i niedoświadczonych pracowników. Jednocześnie co jakiś czas wspomina stare dobre czasy i widać wyraźnie, że wolałby być ofiarą żartów Clyde'a i reszty, niż pracować bez nich.
Ci niby niezwykle przebojowi i pewni siebie bohaterowie to wciąż tak naprawdę grupka niedorozwiniętych emocjonalnie osób, bojących się mówić o swoich uczuciach, mających świadomość swoich błędów, ale nie potrafiących się do nich przyznać głośno. Muszę przyznać, że gdyby nie postacie, już pewnie jakiś czas temu przestałbym oglądać ten serial…
Bo twórcy nadal nie do końca mają na niego pomysł, przez co póki co jest bardzo przeciętnie. Mam wrażenie, że ich jedyna koncepcja to udziwnianie wszystkiego. Trochę to za mało, by na dłuższą metę zadowolić widzów. Ale wciąż, oglądam, przynajmniej do czasu, aż Kristen Bell nie stwierdzi, że pora odejść.