"Revolution" (2×13): Problemy lubią chodzić parami
Andrzej Mandel
30 stycznia 2014, 17:34
Ten serial z wielkiego rozczarowania staje się przyjemną niespodzianką. A już na pewno ma mocne miejsce, jako moja "guilty pleasure". "Revolution" teraz to zupełnie inny serial niż rok temu. I tak, wiem, że się powtarzam. Spoilery.
Ten serial z wielkiego rozczarowania staje się przyjemną niespodzianką. A już na pewno ma mocne miejsce, jako moja "guilty pleasure". "Revolution" teraz to zupełnie inny serial niż rok temu. I tak, wiem, że się powtarzam. Spoilery.
Wciąż nie mogę wyjść z podziwu nad zmianami w "Revolution". Ku zaskoczeniu nielicznych, którzy dotrwali do drugiego sezonu, stał się on serialem dobrym, pełnym błyskotliwych dialogów, nawiązań do popkultury oraz żartów ze współczesnej polityki. Co więcej, odpadły zarzuty dotyczące słabej gry aktorskiej, a sama intryga wreszcie się dobrze zazębia. I jakoś nie przeszkadzają mi świetliki będące emanacją nanobotów, a w pierwszym sezonie pewnie pomstowałbym na nie okrutnie.
Największą sympatię wzbudza we mnie Sebastian Monroe (świetny David Lyons), który z czarnego charakteru stał się tu dyżurnym socjopatą, chwilowo w sojuszu z tzw. dobrymi bohaterami. Niekonwencjonalne metody działania, zdolność do improwizacji oraz kompletny brak skrupułów pozwalają mu osiągać większość celów. A jak jeszcze dodamy świetne teksty, które wygłasza ta postać, to prawie, że można wpaść w zachwyt.
Postać Monroe świetnie została zgrana z Charlie (która w pierwszym sezonie zdobyłaby nagrodę dla najbardziej denerwującej postaci oraz wygrałaby konkurs którą postać z serialu chcesz zabić i dlaczego powinna umierać w cierpieniach). Grającą ją Tracy Spiridakos zrobiła olbrzymi postęp, a sam pomysł, by stworzyć duet z tych postaci był znakomity. Obawiałem się lekko, że popsuje się to gdy duet stał się triem, do którego dołączył Monroe junior, ale to tylko wzbogaciło interakcje. A że młodość i hormony mają swoje prawa, to mogliśmy być też świadkami pogadanki dotyczącej myślenia właściwą głową.
Poprawnie rozwija się też wątek Milesa i Rachel (która też przestała mnie denerwować). Stara miłość nie rdzewieje, a i okazuje się, że dwadzieścia lat czekania świetnie potrafi zastąpić grę wstępną… Gdyby jeszcze tylko nie było tak, że gdzie pojawia się szansa na chwilę oddechu, tam zaraz pojawiają się kłopoty.
A kłopoty lubią bohaterów "Revolution", którzy wreszcie znów są wszyscy razem. Wiadomo już czemu służył wątek nieporadnie prowadzonej przez Toma Neville'a konspiracji wśród Patriotów. Problemy dopiero się zaczną i czego, jak czego, ale emocji raczej nie zabraknie.
Emocji znów nie wzbudza we mnie wątek Aarona, ale tylko dlatego, że czekam na wyjaśnienie wprowadzenia kolejnej postaci, która robi z danych przez nanoboty mocy nieco inny użytek niż mówiący "Kill'em all" Aaron. Pozory dobra nie oznaczają jednak, że gdzieś nie kryje się zło. Chyba czeka nas kolejna drobna satyra w "Revolution".
Najlepszy w tym wszystkim był jednak skok na kasyno rozegrany nieco w stylu "Ocean's Eleven". Który owocuje kolejnymi problemami…
Zdecydowanie czekam na więcej "Revolution". A przyjdzie mi czekać miesiąc, bo właśnie udało się na przerwę. Niestety, igrzyska są ważniejsze dla NBC.