"House of Cards" (2×01): Jeszcze lepsze żeberka
Marta Wawrzyn
14 lutego 2014, 19:26
"House of Cards" jest w otwarciu 2. sezonu takie jak jego główny bohater: bezlitosne, cyniczne, dumne z siebie i pędzące naprzód jak dobrze rozpędzona lokomotywa. UWAGA NA DUŻE SPOILERY – jeśli nie wiedzieliście odcinka, w żadnym wypadku nie czytajcie dalej. Naprawdę, będziecie potem żałować!
"House of Cards" jest w otwarciu 2. sezonu takie jak jego główny bohater: bezlitosne, cyniczne, dumne z siebie i pędzące naprzód jak dobrze rozpędzona lokomotywa. UWAGA NA DUŻE SPOILERY – jeśli nie wiedzieliście odcinka, w żadnym wypadku nie czytajcie dalej. Naprawdę, będziecie potem żałować!
Oglądając "Chapter 14", myślałam, że napiszę coś o solidnym, ale spokojnym początku 2. sezonu "House of Cards". Bo tak to właśnie wyglądało! Działo się dużo, ale nie działo się nic aż tak ekscytującego. Spotkaliśmy Franka i Claire na przebieżce, tej samej, którą zaczynali w finale 1. serii. Dowiedzieliśmy się, że Underwood nie obchodzi urodzin, nie przyjmuje prezentów, a kartki każe wyrzucać do kosza. Poznaliśmy kolejny jego plan – podporządkowania sobie Kongresu przy pomocy kolejnego swojego człowieka, niedoświadczonej kongresmenki Jacqueline Sharp (Molly Parker), która ma zostać nowym whipem większości. Wyraźnie fascynuje go to, że ta kobieta zabijała ludzi przez naciśnięcie przycisku.
Tymczasem rozgrywka pomiędzy Claire i jej byłą pracownicą weszła na nowy poziom, i w zasadzie już chyba została wygrana. Pani Underwood po prostu nie da się odmówić. Ta kobieta jest świetnym graczem, równie zimnym i pragmatycznym co jej mąż. A kto wie, może i bardziej niebezpiecznym, wystarczy spojrzeć, jak po raz kolejny odkłada na półkę marzenie o macierzyństwie. Tym razem pewnie już na zawsze. Ach, i jeszcze była niemiła niespodzianka w postaci odebrania Frankowi papierosów, co dla nas oznacza koniec wspólnych scen w oknie. Oby Claire się opamiętała w trakcie sezonu.
Skoro już sprawdziliśmy, co u wszystkich bohaterów, zajmijmy się tym co najważniejsze. Rozgrywką pomiędzy Frankiem i Zoe. Ręka w górę, kto myślał, że to będzie jeden z głównych wątków tego sezonu. Ja tak właśnie sądziłam, zapewne kierując się tym, jak zostały rozłożone akcenty w trailerach. Nie doceniłam Franka Underwooda, nie doceniłam "House of Cards". Przeceniłam Zoe Barnes, dziewczynę, owszem, wystarczająco inteligentną, by po części odkryć, a po części zgadnąć, co się dzieje, ale niewystarczająco mądrą, by albo w porę uciec, albo rozsądniej rozplanować kolejne posunięcia.
I tu zaczynają się NAPRAWDĘ DUŻE SPOILERY, raz jeszcze ostrzegam. Oglądając kolejne jej rozmowy z Frankiem w "Chapter 14", zastanawiałam się, jak ona może być aż tak nieostrożna. Po co w ogóle kontaktowała się z nim? A jeśli już to zrobiła, to czemu nie grała głupszej niż jest? Skoro zaczynała rozumieć, że on zabił człowieka, to czemu zakładała, że ją oszczędzi? Jej zachowanie w tym odcinku to miks brawury z bezmyślnością, który nie do końca do mnie przemawia – miałam jednak na jej temat lepsze zdanie. A tu się okazuje, że to tylko mała dziewczynka, która ani nie ma wystarczającego doświadczenia, ani nie jest wystarczająco inteligentna, żeby stać się godną przeciwniczką Franka.
Mimo że z każdą minutą pytanie "Co ona wyprawia?" stawało się coraz głośniejsze, nie będę udawać, że jej śmierć mnie nie zaskoczyła. W końcu Zoe była dla nas jedną z głównych bohaterek serialu! Tymczasem dla Franka to tylko kolejny karaluch, który stanął na drodze. Najbardziej przeraża to, jak nieważna jest ta śmierć – wystarczyło mrugnąć, żebyśmy jej moment całkiem przegapili. A potem przecież też nikt po Zoe nie rozpacza, nikt nie kontempluje tego, co się stało. Widzimy tylko jakiś nędzny, suchy materiał w TV, Frank krótko rozmawia o tym z Meechumem (tylko dlatego, że ten wyraził swoje współczucie) – i w zasadzie tyle. Nawet Lucas i Janine specjalnie nie przeżywają żałoby. Ona po prostu zaczyna pakować manatki, bo wreszcie do niej dociera, w co wszyscy wdepnęli.
W momencie gdy to piszę, widziałam tylko "Chapter 14", nie oglądałam jeszcze kolejnych odcinków. Nie wiem, co dzieje się dalej, ale przypuszczam, że nie będzie wielkiego płaczu po Zoe, a dziennikarskie śledztwo, nawet jeśli Lucas będzie je dalej prowadził, w końcu zabrnie w ślepy zaułek. To nie jest serial o tym, jak dziennikarze ujawnili prawdę o Franku Underwoodzie. To serial o tym, jak Frank Underwood mówi wszystkim "FU" i robi swoje.
Gdybym miała wybrać jedną scenę, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie, to byłaby to ta, w której Frank wraca do domu, wciąż w okularach i kapeluszu, zastaje żonę z tortem i jedną świeczką. Gasi świeczkę palcami, zapadają ciemności. Pamiętam jak na początku nie lubiłam tej teatralności w "House Of Cards". Tych wszystkich wielkich metafor, dramatycznych gestów, tego całego gadania o bezwzględności. Pewnie śmiałabym się, gdybym zobaczyła Franka w przebraniu mordującego ludzi na stacjach metra na początku 1. serii.
Ale teraz jestem gotowa przyznać, że tego typu sceny mają sens i po prostu do tej historii pasują. Już wiemy, że to, co ten gość do nas mówi, to nie żadne przechwałki. On rzeczywiście jest człowiekiem, na którego się kreuje. Rekinem, myśliwym, oślizłym facetem w garniaku, który zrobi wszystko, by pozostać na szczycie łańcucha pokarmowego. Mistrzem zakulisowych gierek, geniuszem politycznego zła.
Doskonale została napisana rozmowa z Freddym o tym, jak to się robi, żeby żeberka były jeszcze lepsze. Trzeba zabijać świnie w niehumanitarny sposób, tak by długo się wykrwawiały. Nie jest to ani moralne, ani legalne, i na dodatek świnie drą się jak oszalałe, ale czego się nie robi dla lepszych żeberek.
Nawet jeśli nie wszystko w "House of Cards" mi się podoba, muszę przyznać jedno: to serial, który od pierwszej chwili wciąga jak diabli. I tak już zostaje. Świat, w którym głównym rozgrywającym jest Frank Underwood, kręci nas właśnie dlatego, że jest brudny, bezwzględny i tak mroczny, jak to tylko możliwe. Nawet jeśli nie wszystko, co oglądamy w serialu, ma związki z polityczno-dziennikarską rzeczywistością, nawet jeśli emocje bywają zdrowo przerysowane, a bohaterowie mają tendencję do wypowiadania się w przesadnie napuszony sposób, to wszystko razem świetnie działa, nie pozwalając oderwać się od ekranu. Wszystko – scenariusz, zdjęcia, muzyka, aktorstwo, wszystko – jest na najwyższym poziomie, wszystko zostało przemyślane od początku do końca.
Tak było w 1. sezonie, tak samo jest w drugim. Serial nie zmienił się nic a nic, jeśli więc rok temu pochłonęliście 13 odcinków w dwa dni, teraz będzie tak samo. Frank Underwood wrócił i znów knuje, prowadzi cyniczne gierki i morduje ludzi gołymi rękoma, po to by na koniec wszystko sarkastycznie skomentować. Powiedzieć, że stawki stały się jeszcze wyższe, a emocje zostały podkręcone na maksa, to nie powiedzieć nic.
Witamy z powrotem, panie Underwood.