Hity tygodnia: "House of Cards", "True Detective", "Shameless"
Redakcja
16 lutego 2014, 18:33
"House of Cards" (sezon 2)
Mateusz Madejski: Nie ukrywam, że stęskniłem się za tym draniem Frankiem. I nie rozczarowałem się – każdy odcinek sezonu to dla mnie hit. Choć mankamenty były dużo bardziej widoczne niż w pierwszym sezonie. Przede wszystkim strasznie irytowała mnie postać prezydenta, który dawał się rozgrywać niczym Kazimierz Marcinkiewicz. Wyraźnie też brakowało postaci, która mogłaby być przeciwnikiem Franka z prawdziwego zdarzenia. Bo miliarder o wdzięcznym nazwisku Tusk to jednak nie ta liga. No ale jedyna osoba, która mogłaby zagrozić Frankowi, jest jednocześnie jego żoną. Chociaż z drugiej strony taki obrót spraw wcale nie jest wykluczony…
Michał Kolanko: Frank powrócił i niewiele się zmienił, jest chyba nawet bardziej bezwzględny i amoralny. Nie zmienił się też "House of Cards" – to nadal perfekcyjnie zrealizowana historia o mrocznej sferze polityki, w której nie ma miejsca na działanie na rzecz obywateli. Twórcy potrafią cały czas zaskoczyć, jeśli chodzi o rozgrywanie tej układanki, a postacie, które wydawały się ważne, okazują się płotkami (lub znikają całkowicie). Netflix świetnie napompował balon oczekiwań wobec drugiego sezonu, przede wszystkim w mediach społecznościowych. I na szczęście te oczekiwania udało się spełnić.
Marta Wawrzyn: "House of Cards" jest jak jego główny bohater: bezwzględny, cyniczny i dumny z siebie. To prawdziwa machina, która pędzi naprzód, niszcząc wszystko po drodze i zostawiając widzów sponiewieranych. Zgadzam się z naszym czytelnikiem, który napisał, że nie jest to serial rewolucyjny ani w formie, ani w treści. Ale to serial smakowity, serial, od którego nie można się oderwać (chyba nie tylko ja obejrzałam 13 odcinków w dwa dni?).
Makiaweliczne małżeństwo Underwoodów po raz kolejny udowadnia, że jest jedną z najbardziej fascynujących par w historii telewizji. I nawet jeśli ich przeciwnicy to najbardziej bezmyślni ludzie na świecie, a te wielkie, wspaniałe plany wykoszenia wszystkich po kolei mają wiele luk, nic nie szkodzi. Kevin Spacey sprawia, że łatwo uwierzyć, iż ten geniusz politycznych rozgrywek, ten zręczny władca lalek, który zmusza wszystkich do tańczenia tak, jak on chce, faktycznie mógłby istnieć.
Po dwóch sezonach "House of Cards" Frank Underwood stał się legendą. Co przyniesie trzeci?
"Detektyw" (1×04 – "Who Goes There")
Michał Kolanko: To całkiem jasne, że w "True Detective" od początku nie chodziło tylko o zagadkę kryminalną. Ten odcinek to potwierdza. Poznajemy warunki, w których musiał pracować Rust Cohle jako policjant inwigilujący przez wiele lat narkotykowe mafie na południu USA. "TD" w tym odcinku kojarzy się trochę z "Jądrem ciemności" Conrada. A podróż Cohle'e kończy się 6-minutową sekwencją strzelaniny, która prawdopodobnie przejdzie do historii telewizji. I którą po prostu trzeba zobaczyć.
Marta Wawrzyn: "Detektyw" to pokaz fantastycznej współpracy dwóch genialnych facetów, którzy ten serial tworzą. W tym odcinku reżyser Cary Fukunaga pokazał, że zna się na swojej robocie nie gorzej niż scenarzysta Nic Pizzolatto.
Ostatnie sześć minut odcinka obejrzałam już kilka razy i wciąż nie mogę uwierzyć, że coś takiego da się zrobić na jednym ujęciu. Kurcze, przecież tam tyle się działo! Zwiedzaliśmy kolejne wnętrza, był helikopter, sceny walk, skok przez płot, auto podjeżdżające w odpowiedniej chwili i mnóstwo ludzi zaangażowanych w to wszystko po drodze. I tyle akcji i strzelania, że po prostu nie mogę tego wszystkiego ogarnąć.
Ten serial to najlepsza premiera roku – i choć mamy dopiero luty, wątpię, żeby cokolwiek było w stanie go przebić.
"Shameless" (4×05 – "There's the Rub")
Marta Wawrzyn: Ten sezon "Shameless" rozkręcał się wolno, coś wisiało w powietrzu, czegoś się obawialiśmy. Ale chyba nikt się nie spodziewał, że Fiona, mimo wszystko najrozsądniejsza z rodziny Gallagherów, zaliczy tak błyskawiczną podróż na samo dno. Aresztowana za totalną głupotę, zapewne skończy bez pracy i bez drugiej szansy na wyrwanie się z bagna, w którym żyje. Bo tu po prostu nie ma happy endów.
Mały plusik chciałabym też dać Frankowi, a w zasadzie scenarzyście, który w jego usta włożył tekst "One big rapey melting pot". To trochę inna wizja społeczeństwa amerykańskiego i historii USA niż ta, którą poznają dzieci w szkole – gorzka i uproszczona, ale przecież zawierająca w sobie sporo prawdy.