"Glee" (5×09): Wojna światów
Marta Rosenblatt
3 marca 2014, 17:08
Tęskniliście za "Glee"?
Tęskniliście za "Glee"?
Ja, szczerze mówiąc, nie bardzo. Owszem, na początku trochę brakowało mi czwartkowych spotkań z chórzystami, ale z biegiem czasu po prostu zapomniałam o "Glee". W przeciwieństwie do poprzednich sezonów, nie przeczesywałam internetu w poszukiwaniu spoilerów, nie patrzyłam tęsknie w kalendarz i nie wyczekiwałam dnia premiery drugiej części sezonu. Moja przygoda z tym serialem już zaczynała przypominać toksyczny związek. Wygląda na to, że przyszła faza zobojętnienia i bez większej nostalgii przysiądę do finałowego sezonu. O ile FOX nie skasuje szóstej serii.
Paradoksalnie, "Frenemies" nie było złym odcinkiem. Przynajmniej jak na standardy 5. sezonu. Scenarzyści kontynuują komediową konwencję, i choć niestety nie było to przegięte "Previously Unaired Christmas", to i tak było sporo humoru, przywodzącego na myśl sezony, w których "Glee" było nagradzanym serialem komediowym.
Zacznijmy od najważniejszego, czyli Nowego Jorku. Przyjaźń Rachel i Santany prysła niczym bańka mydlana. W końcu! Te dziewczyny zawsze były rywalkami, ich przyjaźń była sztuczna niczym piersi Nayi. Pamiętacie zakopanie topora wojennego – scenę w przy szafkach w trzecim sezonie? Od początku byłam na nie (przynajmniej tak mi się wydaje). Czy każdy z każdym musi się lubić? Absolutnie nie.
Oczywiście nie mam wątpliwości, że dziewczyny się pogodzą, to przecież "Glee". Jednak rozbicie tej idylli to dobry ruch. Po pierwsze, to nienaturalne, aby dwie utalentowane osoby z wielkim ego się nie starły. A po drugie, nareszcie coś się dzieje!
Wątek "Funny Girl" był już nużący. A tak znowu mamy starą egoistyczną Rachel. Zakochaną w sobie i maksymalnie skupioną na swojej karierze. O taką Berry walczyłam! Jej gniew jest jak najbardziej zrozumiały. To jej życiowa rola. Aż tu nagle przychodzi pierwsza lepsza Latynoska, która ma Broadway głęboko w poważaniu i z miejsca staje się jej dublerką. Irytujące, prawda?
Zachowanie Santany również da się zrozumieć. Ta dziewczyna jest stworzona do tego, aby błyszczeć na scenie, a nie podawać jajka sadzone. Naturalnie, mogła wybrać inną drogę na szczyt, ale utrzeć nosa gwiazdorzącej Rachel – bezcenne. Przy okazji mieliśmy okazję oglądać Santanę Lopez w najlepszym wydaniu – wrednej suki.
Gdzieś tam w czeluściach internetów pojawiły się głosy, że to nierealistyczne, żeby taka osoba jak San, dostała rolę na Broadwayu. Połączenie słowa realistyczne z "Glee"? Och, naprawdę?
W całej tej sytuacji najbardziej szkoda Kurta. Zachować neutralność w takim konflikcie to nie lada sztuka. Tylko czekać, aż opowie się po którejś ze stron. Na szczęście jego głowę zaprzątają teraz zupełnie inne problemy. A raczej jeden problem – Starchild. Koleś to zwierzę sceniczne, więc Kurt, który wciąż ma w sobie mnóstwo kompleksów, poczuł się zagrożony. I słusznie.
Ciekawa jestem, w jakim kierunku pójdą scenarzyści. Mam nadzieję, że nie w kierunku romansu. Bynajmniej nie dlatego, iż jestem wielką fanką Klaine'a. Po prostu nie lubię łączenia w pary wszystkiego, co się rusza. Fajnie byłoby zobaczyć przyjaźń dwóch gejów. Niestety przy Blainie, który jest typową "drama queen", trudno będzie o przyjaźń. Coś czuję, że po ostatnim zdjęciu czeka nas kilka odcinków pt. "OMG, czy Kurt mnie zdradza?".
A co działo się w McKinley? Na szczęście niewiele. Dobrze, że scenarzyści nie skupili się na liceum. Chwała też za to, że zamiast nowych bezbarwnych dzieciaków byli nasi starzy znajomi: Artie i Tina. Znalazło się też miejsce dla Sue. Był też Blaine, ale w końcu nie w centrum uwagi. RIB zręcznie bawią się z widzami (tymi, którzy jeszcze zostali) i znowu puszczają do nas oko. Zresztą nie pierwszy raz w tym odcinku. Oberwało się też Tinie. I Rachel (a może Lei) za jej dziwkarski makijaż. Kiedyś "Glee" było pełne takich smaczków. Szkoda, że Murphy przypomniał sobie o tym dopiero kiedy serial dogorywa.
Czy czekam na kolejny odcinek? Tak. Ciekawa jestem, czy RM będzie konsekwentny i dalej będzie szedł drogą "wskrzeszania trupa starego Glee". No i może w końcu zobaczę Demi/Dani. Z tego co pamiętam, Santana miała dziewczynę.
Na koniec część muzyczna, bardzo dobra jak na standardy tego sezonu.
"Whenever I Call You Friend" – Artie Abrams, Tina Cohen-Chang i New Directions. Najnudniejsza piosenka odcinka. Oryginał jest dużo bardziej znośny i to właśnie wykonanie Kenny'ego Logginsa i Stevie Nicks Wam polecam.
"Brave" – Rachel i Santana. Czy wszystkie piosenki Sary Bareilles mogłyby wykonywać Lea i Naya? Ryan, proszę!
"Don't Rain on My Parade" – Santana Lopez. Ten występ to petarda! Brawurowe show Nayi, tak dalekie od musicalowego oryginału. Popowa profanacja musicalowej świętości. Tak, Murphy ruszył TĘ piosenkę z TEGO musicalu. Popisowy numer Rachel/Lei. Nigdy nie spodziewałabym się, że to wypali. Na szczęście wypaliło. Ryzyko się opłaciło.
"I Believe in a Thing Called Love" – Elliott "Starchild" Gilbert i Kurt Hummel. Nie jestem wielką fanką Lamberta, ale głosisko to on ma. Najlepiej widać to w glamrockowych szlagierach. Znakomity wybór, świetne wykonanie, kapitalna energia. No i nawet Chris pobujał się i pośpiewał. W końcu.
"Every Breath You Take" – Rachel Berry i Santana Lopez. Szczerze, to nie cierpię tej piosenki. To pewnie dlatego, że jest grana w stacjach radiowych jakieś 20 razy dziennie. Popowy aranż odświeżył nieco ten utwór i nadał mu charakteru. Wątpię, aby fanom Stinga się podobało. Na szczęście do nich nie należę i z czystym sumieniem mogę cieszyć się tym coverem.
"Breakaway" – Artie Abrams, Blaine Anderson i New Directions. Moja ulubiona piosenka Kelly (tak, mam ulubione piosenki Kelly Clarkson). Milusie wykonanie, ale trudno powiedzieć, aby powaliło na kolana. Piosenka sama w sobie jest przyjemna dla ucha, zabrakło czegoś ekstra, aby przyćmić oryginał.