"True Detective" (1×08): Carcosa
Marta Wawrzyn
10 marca 2014, 22:54
Zakończyliśmy podróż przez zieloną Luizjanę z detektywami Hartem i Cohle'em. Podróż, która od początku do końca była doskonała. Uwaga na wszelkie możliwe spoilery z finału sezonu.
Zakończyliśmy podróż przez zieloną Luizjanę z detektywami Hartem i Cohle'em. Podróż, która od początku do końca była doskonała. Uwaga na wszelkie możliwe spoilery z finału sezonu.
"To historia, która zaczyna się ze świadomością, że takie właśnie będzie zakończenie: Cohle wyrazi, bez sentymentalizmu czy iluzji, swego rodzaju optymizm. Tekst, że światło wygrywa, był jednym z najważniejszych fragmentów dialogów, i istniał, odkąd tylko pojawiła się pierwsza koncepcja serialu" – powiedział twórca "Detektywa" Nic Pizzolatto w rozmowie z serwisem HitFix.
Czemu od tego zaczynam? Bo chyba nie tylko dla mnie najbardziej zaskakujące w finale 1. sezonu "Detektywa" było właśnie to niemalże szczęśliwe zakończenie. Obaj panowie przeżyli spotkanie z mordercą (obstawiałam, że Cohle jednak nie wyjdzie z tego cało), a potem trafili do szpitala, gdzie w końcu doszli do siebie. Jako tako przynajmniej. W każdym możliwym sensie. Te szpitalne sceny sprawiały wrażenie wyjętych z innego serialu, ale skoro tak to sobie wyobraził Pizzolatto, to znaczy, że tak właśnie ma być.
Carcosa
Chyba nikt z nas nas nie oczekiwał wielkich niespodzianek, zwrotu akcji o 180 stopni, tego, że Cohle albo Hart okaże się mordercą – itd., itp. Już w poprzednim odcinku zostało jasno powiedziane, kogo będą chcieli dopaść detektywi. Faceta z bliznami na twarzy. Errola Childressa. Cała reszta, owszem, gdzieś tam przewijała się w tle, ale dało się przewidzieć, że żadna szajka złożona z wpływowych ludzi nie zostanie rozbita.
Mimo że to, co dla wielu widzów było najważniejsze – odpowiedź na pytanie, kto jest Królem w Żółci, tym największym z szatanów – stało się jasne już tydzień temu, finał i tak oglądałam z zapartym tchem. Bo w "Detektywie" od pytania "co się wydarzy?" ważniejsze jest pytanie "jak to zostanie pokazane?".
Miejsce naszego przeznaczenia, Carcosa, okazała się porośniętymi krzakami ruinami, które były świadkami scen mrożących krew w żyłach. Childress wiedział, jak się po nich poruszać, w końcu jego rodzina żyła w tym miejscu od zawsze. Cohle i Hart, owszem, wkroczyli tu bez strachu, przygotowani na wszystko, ale też bez znajomości terenu czy jakiegokolwiek wsparcia.
Na każdego z nas działa co innego, jeśli więc powiecie, że największe wrażenie zrobiły na Was sceny z wnętrza nory zamieszkałej przez potwora z bliznami na twarzy i jego kobietę, to zrozumiem, czemu tak mogło być. Wszystko, nawet graty zawalające konkretne kąty, zostało dopracowane do najmniejszego szczegółu. I choć to, że ten gość potrafi mówić z różnymi akcentami, nie ma znaczenia praktycznego, to znaczy aż tak nie przybliża nas do rozwiązania zagadki, jaką stanowi jego umysł, jakoś uzupełnia tę układankę o nazwie "Errol Childress" i sprawia, że zapamiętamy ją na dłużej.
Dla mnie najbardziej przerażające i jednocześnie po brzegi wypełnione tym, co określamy mianem klimatu, były sceny w ruinach. Niesamowicie bujna przyroda, śmierć czyhająca za każdym rogiem i ten głos, przywołujący Cohle'a. Jeśli opowieść o Królu w Żółci to coś, co doprowadza ludzi do szaleństwa, łatwo było ulec wrażeniu, że właśnie tak los spotka za chwilę obu detektywów. A jeśli nie szaleństwo, to śmierć. Tak się jednak nie stało, Hart i Cohle cudem przeżyli, morderca okazał się nie być kuloodporny (choć przez moment można było odnieść i takie wrażenie) i cały ten "prawie nadprzyrodzony" element w jednej chwili znikł. Zostali dwaj poturbowani ludzie, którzy nie dokonali cudu, nie sprawili, że wszyscy winni odpowiedzieli za swoje czyny, ale przynajmniej przerwali ten horror.
Człowiek
Nutka optymizmu, która pojawiła się na samym końcu, to moje największe zdziwienie. Zupełnie się tego nie spodziewałam. Patrzyłam przez osiem tygodni w tę pustkę w oczach Matthew McConaugheya i byłam przekonana, że najlepsze, co może spotkać jego bohatera, to koniec. Zdaję sobie sprawę, jak różnie go postrzegali widzowie – dla jednych Cohle był najrozsądniejszym człowiekiem, jakiego ziemia nosiła, dla innych pretensjonalnym pajacem.
A przecież klucz do niego otrzymaliśmy już w pierwszym odcinku, kiedy dowiedzieliśmy się, że jego dziecko nie żyje. Ten facet to nie żaden pozer, to tylko człowiek, który jest lepszy od większości ludzi, bo zaznał prawdziwej miłości. Człowiek, który kochał tak bardzo, że kiedy mu odebrano to, co kochał, pogrążył się w nihilizmie. Nie jakimś tanim, banalnym nihilizmie, jaki głoszą studenci filozofii, by zrobić wrażenie na laskach. Nie, on w to wszystko, co mówił, rzeczywiście wierzył.
Aż do czasu, kiedy prawie przeszedł na drugą stronę w finale serialu, i dowiedział się, że nie ma tam nic poza miłością. Banał? Może trochę. Ale pamiętajmy, że nikt nam tu nie próbuje sprzedać żadnej gwałtownej przemiany. To tylko maleńka nutka czegoś, co nie jest totalną pustką – nazwijcie to, jak chcecie: optymizmem, uwolnieniem od koszmaru, światełkiem w tunelu czy czymkolwiek innym – która po raz pierwszy od lat pojawiła się w życiu Cohle'a.
I ostateczny dowód na to, że w "Detektywie" nie liczyło się tak bardzo ani morderstwo, ani osoba mordercy (Pizzolatto przyznał w jednym z wywiadów, że seryjni mordercy specjalnie go nie interesują). Liczył się człowiek. Człowiek, który niekoniecznie jest od razu reprezentantem całej ludzkości. Jest tylko Cohle'em. I jest Hartem. To serial o tych dwóch facetach, których rozebraliśmy na czynniki pierwsze, by na koniec poskładać i pożegnać bez większego żalu, bo przecież dowiedzieliśmy się o nich wszystkiego.
Słowa
Wiem, że jest dopiero początek marca, ale "Detektyw" prawdopodobnie będzie moim numerem jeden na liście najlepszych seriali roku 2014, nieważne, co w tym sezonie przydarzy się Donowi Draperowi. Co tydzień na Serialowej zachwycaliśmy się a to przepięknymi zdjęciami Luizjany, a to genialnymi dialogami, a to takimi smaczkami, jak 6-minutowa, pełna akcji scena nakręcona na jednym ujęciu. To serial wypełniony wszelkimi wspaniałościami.
Ale gdybym miała wskazać jeden powód, dla którego produkcja HBO wyprzedza o lata świetlne wszystko, co widziałam i zobaczę w tym roku, powiedziałabym, że jest to swoboda, z jaką Nic Pizzolatto snuje swoją skomplikowaną opowieść, czerpiąc po drodze ze wszystkiego, co kiedykolwiek obejrzał i przeczytał. W EW znajdziecie wywiad z pisarzem, w którym zdradza sporo swoich inspiracji. Czego tam nie ma! "Król w Żółci", wiadomo. Schopenhauer i Nietzsche. Bosch. Faulkner. Michael Mann. David Chase, David Simon, David Milch. "The Sweeney" – taki serial o policjantach, brytyjski, z lat siedemdziesiątych.
Powieści, filmy, obrazy, dzieła filozoficzne – wszystko, z czym Pizzolatto miał do czynienia i co pasowało mu do konceptu, jest w "Detektywie". Większość z nas nigdy nie wyłapie wszystkich inspiracji, nawet jeśli będziemy oglądać serial w kółko (co jest logiczne, skoro czas ma kolistą formę). Po prostu nie mamy i nie będziemy mieć takiej niesamowitej wiedzy. To niekoniecznie powód do wstydu, nie chodzi o to, żeby przeczytać i obejrzeć wszystko to co Pizzolatto. Ale nie sposób tego nie docenić. Tak jak nie sposób nie docenić tego, jak znakomicie udało mu się ubrać to wszystko w słowa.
Jesienią martwiliśmy się, czy pojawi się w telewizji cokolwiek, co będzie w stanie zapełnić pustkę po "Breaking Bad". I spotkała nas niespodzianka: długo nie musieliśmy czekać. Jeśli jeszcze raz usłyszę, że złota era telewizji się skończyła… Serio, nie wygadujcie takich bzdur. Seriale są teraz lepsze niż kiedykolwiek, a doskonały od pierwszej do ostatniej sceny "Detektyw" to najlepszy dowód.