"Resurrection" (1×01): Arkadia, miejsce bez życia
Marta Wawrzyn
11 marca 2014, 19:38
Jeśli nie widzieliście francuskiego "Les Revenants", którym ostatnio zachwycałam się na Serialowej, "Resurrection" prawdopodobnie Wam się spodoba. Jeśli widzieliście… no cóż, wtedy spodoba Wam się mniej.
Jeśli nie widzieliście francuskiego "Les Revenants", którym ostatnio zachwycałam się na Serialowej, "Resurrection" prawdopodobnie Wam się spodoba. Jeśli widzieliście… no cóż, wtedy spodoba Wam się mniej.
Na początek warto sobie uświadomić jedno: "Resurrection" nie jest amerykańską wersją "Les Revenants" (w świecie anglojęzycznym znanego jako "The Returned"). Jest serialową adaptacją powieści Jasona Motta, która, żeby życie było trochę bardziej skomplikowane, nosi tytuł "The Returned". Jej autor niewątpliwie widział francuski film z 2004 roku, na którym oparte jest "Les Revenants" – ale go nie przekopiował. Opowiedział własną historię i uczynił to na tyle atrakcyjnie, że książka sprzedała się znakomicie. Serial ABC też ma szansę odnieść sukces, pilot (który – uff! – nosi tytuł "The Returned") miał wysoką oglądalność i jestem przekonana, że nie stopnieje ona w najbliższą niedzielę.
Czemu tak uważam? Bo to nie był zły pilot. A momentami to był nawet niezły pilot. Historia zaczyna się współcześnie w Chinach, gdzie odnajduje się mały chłopiec, który okazuje się Amerykaninem. Jacob (Landon Gimenez) zostaje odesłany do ojczyzny, na lotnisku odbiera go agent imigracyjny Martin Bellamy (Omar Epps), którego możemy nazywać Martym. Chłopiec na początku wiele nie mówi, interesuje go głównie jedzenie i smartfon Marty'ego, ale z czasem dowiadujemy się, że pochodzi z Arcadii w stanie Missouri. Ponieważ tamtejszy szeryf informuje przez telefon, że w miasteczku od dawna nie zaginęło żadne dziecko, Marty decyduje się sam zbadać sprawę i jedzie z Jacobem do jego domu.
Nie ma sensu tu streszczać całego pilota – nawet jeśli nie widzieliście ani minuty serialu, pewnie już się domyślacie, że chłopiec zmarł dawno (dokładnie 32 lata) temu i teraz powrócił do świata żywych. Rodzice (Kurtwood Smith i Frances Fisher), którzy teraz są już po sześćdziesiątce, dziwią się, ale go akceptują, szeryf podejrzewa Marty'ego o jakieś niecne knowania, lekarka mówi, że dzieciak zdrowy, reszta miasteczka jeszcze nic nie wie. W sumie podobnie jak w "Les Revenants", prochu tu raczej wymyślić się nie da.
Podobieństw do francuskiego serialu już na tym etapie da się wyłapać kilka: historia nie kończy się na małym chłopcu; tych, którzy powrócili, jest więcej. I tu, i tu wyglądają dokładnie tak, jak w dniu śmierci. Nie przypominają żadnych zombiaków, są zwykłymi ludźmi. W obu produkcjach mają podobne zwyczaje, to znaczy pożerają całe góry jedzenia i wyraźnie nie mogą spać. Amerykański serial, podobnie jak francuski, skupia się na zwykłych emocjach zwykłych ludzi, którzy znaleźli się w niezwykłej sytuacji. Oba seriale łączy też kameralność.
W "Resurrection" trochę mniej jest emocji, a trochę więcej śledztwa. Agent Bellamy, dla nas Marty, okazuje się byłym policjantem, który zabiera się za grzebanie w starych aktach, kiedy poznaje historię utonięcia małego Jacoba. Pomaga mu Maggie, lekarka, a prywatnie kuzynka Jacoba, której mama też wtedy utonęła. Przez moment można odnieść wrażenie, że oglądamy procedural kryminalny, Marty'emu udaje się nawet rzucić suchym żarcikiem (w "Les Revenants" coś takiego by nie przeszło) – słowem, skonfundowany widz nie wie, jak zareagować na ten wątek (ja najchętniej bym Marty'ego wywaliła całkiem, jako postać, która wiele nie wnosi). Oczywiście okazuje się, że historia nie kończy się na małym Jacobie, tajemnice, które będziemy rozplątywać co tydzień, dopiero zaczynają się nawarstwiać.
Pilot serialu ABC jest naprawdę w porządku. Przyzwoicie napisany i zagrany, wystarczająco wciągający, bym chciała do niego wrócić (choć nie wiem, czy zrobię to w przyszłym tygodniu). Ale porównania z "Les Revenants" nie wytrzymuje. Czemu? Bo to bardzo podobna historia – historia o tych, którzy powrócili do życia – tyle że dostosowana do amerykańskiego odbiorcy masowego. Brakuje tajemniczości, magii, duszy, drobiazgów, które mogłyby nas przerażać i zachwycać jednocześnie. Brakuje klimatu po prostu; tej gęstej atmosfery niepokoju, którą Francuzi uzyskali jak gdyby od niechcenia, a na którą składało się wszystko, począwszy od fantastycznego miejsca akcji (przy francuskim miasteczku Arcadia wygląda po prostu zwyczajnie i nieszczególnie ciekawie), a skończywszy na zdjęciach i muzyce.
W "Resurrection" więcej jest dosłowności, a mniej znaczeń ukrytych między i poza słowami. Widz nie musi się domyślać, nie musi niczego rozgryzać, wszystko ma podane na tacy, spłaszczone i zbanalizowane, tak żeby na pewno zrozumiał co trzeba tak jak trzeba. Weźmy na przykład to nieszczęsne kazanie w kościele – czy naprawdę potrzebny jest aż taki poziom łopatologii? Konstrukcję fabuły trudno oceniać tylko po pilocie, ale wydaje się, że i ona będzie dużo prostsza. Jakiejkolwiek oryginalności w "Resurrection" nawet nie próbuję się doszukiwać, nie ma tu ani jednego dowodu na to, że jego scenarzyści potrafią cokolwiek wymyślić sami.
Ale najgorszy dla mnie jest brak tego niepokojącego klimatu, którym "Les Revenants" jest wypełnione po brzegi. Francuzi od pierwszej do ostatniej sceny straszyli mnie – bardzo subtelnie i cholernie skutecznie. "Resurrection" bez problemu można oglądać po zmroku, w pilocie nie było zupełnie nic przejmującego do szpiku kości czy choćby lekko przerażającego. Nie było też nic, co by zostało ze mną "pięć minut po".
I choć nie mogę powiedzieć: nie oglądajcie "Resurrection", jest złe – bo aż tak złe nie jest – mogę powiedzieć co innego. Obejrzyjcie najpierw "Les Revenants". To tylko osiem odcinków, każdy trwa niecałą godzinę. Ja pochłonęłam je w trzy dni i to tylko dlatego, że miałam akurat mało czasu na seriale. Jeśli potem nadal będziecie chcieli kontynuować swoją przygodę z serialem ABC, ja Was powstrzymywać nie będę. Ale ładnie Was proszę, nie zaczynajcie od niego. Bo z takiej historii można wyciągnąć więcej. Dużo więcej. I Francuzom to się udało.