"Believe" (1×01-02): Uwierzycie?
Marta Wawrzyn
18 marca 2014, 20:04
Po dwóch odcinkach wciąż nie wiem, co myśleć o "Believe". Niby ma swoje plusy, niby nie jest aż taki zły, a jednak ogląda się go z coraz większym bólem. Uwaga na spoilery.
Po dwóch odcinkach wciąż nie wiem, co myśleć o "Believe". Niby ma swoje plusy, niby nie jest aż taki zły, a jednak ogląda się go z coraz większym bólem. Uwaga na spoilery.
Nie jestem człowiekiem wielkiej wiary, ale kiedy domaga się jej ode mnie Alfonso Cuarón, reżyser, którego dokonania bardzo cenię i na którego serial czekałam – nie dlatego, że opis mnie porwał (bo nie porwał), a właśnie ze względu na nazwisko twórcy – to mogę wybaczyć średnio interesującego pilota. I po prostu przez tydzień siedzieć cicho. Przy dwóch średnio interesujących odcinkach muszę już sięgnąć po "mędrca szkiełko i oko" i zmierzyć się z tym wszystkim, co tu nie wyszło. Bo tu w zasadzie nic nie wyszło.
"Believe" to historia 10-letniej dziewczynki, Bo Adams (Johnny Sequoyah), która obdarzona jest specjalnymi mocami. Na razie nie do końca potrafi nad nimi panować, ale pewne jest, że to coś wielkiego i że jeśli dorwą ją niewłaściwi ludzie, mogą z niej zrobić narzędzie służące do rządzenia światem. Albo zniszczenia świata – w zależności od potrzeb. Dlatego muszą ją chronić "ci dobrzy" (tak przynajmniej mówią o sobie) pod przywództwem Miltona Wintera (Delroy Lindo).
Nie do końca rozumiem, czemu ta ochrona polegała na oddaniu Bo rodzicom zastępczym, którzy po dwóch tygodniach zostali zabici (bo najwyraźniej to byli zwykli ludzie, a nie maszyny do zabijania). Nie do końca też ma dla mnie sens rola pana Tate'a (Jake McLaughlin), kryminalisty, który zostaje nowym opiekunem Bo. Czy nie lepiej byłoby obstawić dziewczynkę byłymi agentami (czy kim tam są "ci dobrzy"), skoro jest taka cenna? Ale nie wiem, może się nie znam. Nigdy nie musiałam chronić żadnej ważnej dla losów świata dziewczynki przed całym jego złem.
Być może się czepiam, być może szukam sensu tam, gdzie nie powinnam go szukać, w każdym razie nie do końca zgodne z logiką rozwiązania to specjalność "Believe". Naprawdę, trzeba mieć w sobie dużo wiary, żeby przejść do porządku dziennego nad tym, że Bo i Tate'a szuka cały kraj, ich twarze są na każdym możliwym ekranie, a i tak udaje im się wymknąć wszystkim pościgom. I jeszcze po drodze pomóc potrzebującym.
Oba odcinki "Believe" grzeszą w ten sam sposób: niby wiele się dzieje, niby wszystko jest sprawnie zrealizowane, a jednak nie ma tam niczego, co powalałoby na kolana i nie pozwalało oderwać się od ekranu. "Believe" to projekt tak mało oryginalny, jak to tylko możliwe. To wszystko już było, i to było w znacznie lepszym albo chociaż mniej męczącym wydaniu.
Drugi odcinek nakreśla szersze tło (pojawiają się wszelkie możliwe agencje wywiadowcze, a jakże) i stawia pytanie, czy aby na pewno "ci źli" – a w szczególności ten "najgorszy", Roman Skouras (Kyle MacLachlan) – są tacy źli. To nawet ciekawe, ale znając życie i seriale, następne pewnie będzie pytanie, czy aby na pewno "ci dobrzy" są tacy dobrzy. Obstawiam, że w obu przypadkach odpowiedzi będą skomplikowane i niejednoznaczne. I nie aż tak intrygujące – bo to też jest schemat, który dobrze znamy.
Serialowi nie pomaga forma procedurala, w którym Bo co tydzień ratuje świat, a Tate się temu przygląda, na razie dość niechętnie (nie chce mi się obstawiać, za ile odcinków to się zmieni). Bohaterowie "spraw tygodnia" jak na razie nie mieli w sobie kompletnie nic ciekawego i to się raczej nie zmieni. Na tym polega urok większości procedurali: sprawy służą do wypełniania czasu.
Główni bohaterowie też nie są wystarczająco fajni, bym chciała zainwestować więcej czasu w "Believe". Owszem, Bo to przeurocza, inteligentna i wygadana osóbka, ale Tate? Oj, Tate niestety nie ma w sobie nic interesującego. Facet teraz zachowuje się jak palant, ale potem pewnie to się zmieni i będzie można go już polubić. Tylko po co właściwie? Jake McLaughlin od początku nie zachwyca w tej roli i coś mi mówi, że im bardziej skomplikowana pod względem emocjonalnym będzie stawać się jego relacja z Bo (a będzie – jeśli dotrwaliście do końcówki pilota, to wiecie dlaczego), tym gorzej będzie wypadał.
Choć "Believe" ma kilka plusów – takich jak przeurocza Johnny Sequoyah, nieźle zapowiadająca się postać Skourasa czy efektowne sceny walki z pilota – całość na razie przypomina jeden wielki chaos. I pewnie nie mogło być inaczej, w końcu z projektu najpierw zrezygnował jeden z jego twórców, Mark Friedman, potem odszedł kolejny showrunner. Sporą stratą było też odejście Sienny Guillory, która wprowadziła mnóstwo energii do pilota. Został jeden wielki bałagan, który próbuje teraz posprzątać Jonas Pate. Rola Cuaróna jest w tym wszystkim znacznie mniejsza, niż byśmy chcieli.
A ponieważ serial po przeniesieniu na niedzielę stracił sporo widzów, prawdopodobnie już nic mu nie pomoże. W tym miejscu pewnie powinnam napisać jeszcze coś o wierze tudzież jej braku, ale to już chyba by było kopanie leżącego.