"From Dusk Till Dawn" (1×01): Jedziemy do Meksyku
Marta Wawrzyn
16 marca 2014, 20:50
Duży chłopiec Robert Rodriguez ma nową zabawkę. Telewizję.
Duży chłopiec Robert Rodriguez ma nową zabawkę. Telewizję.
"Od zmierzchu do świtu" nie jest filmem wybitnym tudzież uwielbianym przez krytyków, ale i tak mam do niego wielką słabość, pewnie większą, niż powinnam. Obejrzałam go właśnie ponownie i nic na to nie poradzę – uważam, że to całkiem niezła metafora tego, co może spotkać faceta śliniącego się na widok nagiej kobiety. Lubię taki humor, lubię nieskrępowaną zabawę przemocą i wyświechtanymi motywami z nie najlepszych filmów. Lubię takich bohaterów i w charakterystyczny sposób opóźniające akcję dialogi w stylu Quentina Tarantino (który stworzył scenariusz filmowego "Od zmierzchu do świtu"). Ale czy to znaczy, że potrzebny jest mi do szczęścia serial? Cóż… wygląda na to, że nie.
Nie zrozumcie mnie źle, naprawdę trudno przyczepić się do tego pilota. To kawał solidnej rozrywki dla wielbicieli tego typu klimatów. Wszystko zaczyna się tak jak w filmie: do sklepu monopolowego w Teksasie, gdzieś pośrodku niczego, wchodzi szeryf. Na pozór dzień jak co dzień, nic się nie dzieje, właściciel siedzi znudzony za ladą. Dwóch braci o nazwisku Gecko co prawda obrabowało bank w Abilene, urządzając przy okazji krwawą jatkę, ale wydaje się, że niekoniecznie pojawią się oni w tych okolicach.
To, co w filmie trwało dziewięć minut, tu rozciągnięto do czterdziestu pięciu. I ogląda się to pysznie. Bohaterowie wypowiadają się w kwiecisty sposób, dialogi są tak pokręcone i bzdurne jak to tylko możliwe, nie brakuje klimatu, efektownych strzelanin i wszystkiego tego, za co lubimy obrazy Rodrigueza.
Czego w takim razie brakuje? Quentina Tarantino i George'a Clooneya w rolach głównych. D.J. Cotrona i Zane Holtz grają Setha i Richiego poprawnie, a być może i całkiem dobrze, ale tego błysku totalnego szaleństwa, który miał w oczach Tarantino, po prostu nie da się zapomnieć. Tu tego nie ma i już z tego powodu cała historia trochę traci na uroku. A przecież to nie koniec, prędzej czy później będziemy musieli zmierzyć się z jeszcze jednym brakiem – Salmy Hayek. I Danny'ego Trejo też nie będzie. Być może po prostu przyzwyczaiłam się do tamtych twarzy, być może tamci aktorzy byli faktycznie lepsi – tak czy siak po pilocie nie bardzo widzę tę historię w nowej obsadzie.
A ponieważ zmian fabularnych wielu nie ma, nie ma też żadnej innej wartości dodanej (być może będzie nią strażnik Teksasu Freddie Gonzalez, ale na razie nie zakochałam się w tej postaci), poważnie zastanawiam się, czy oglądać serial dalej. Bo to będzie dokładnie ta sama historia, tyle że każdą scenę porządnie rozciągnięto. Niby można to zobaczyć – choćby dla takich dialogów, jak ten o chrzcie – tylko właściwie po co?
Jeśli Robert Rodriguez liczył, że odgrzewanym kotletem wypromuje swoją własną stację telewizyjną, El Rey, to może się przeliczyć. Uwielbiam "From Dusk Till Dawn", tak jak uwielbiam niemal wszystko, co ten facet zrobił. Ale być może opowieść o dwóch przestępcach, którzy trafili do baru z krwiożerczymi wampirami, warto by już zostawić w spokoju. Owszem, to atrakcyjny temat, jednak odnoszę wrażenie, że 100-minutowy film był w stanie go przedstawić wyczerpująco.