"Da Vinci's Demons" (2×01): Bazarowe błyskotki
Bartosz Wieremiej
26 marca 2014, 12:24
Leonardo i spółka ponownie zawitali na antenę stacji Starz. Choć zapewne powrót ten ucieszył przynajmniej część widzów, to nie da się ukryć, że premierowy odcinek 2. serii nie zachwycił. Spoilery.
Leonardo i spółka ponownie zawitali na antenę stacji Starz. Choć zapewne powrót ten ucieszył przynajmniej część widzów, to nie da się ukryć, że premierowy odcinek 2. serii nie zachwycił. Spoilery.
Ten brak zachwytu nie wynika ze szczególnego zawodu czy rozczarowania. Już zmierzenie się z poprzednią serii "Demonów da Vinci" w najlepszym wypadku zdawało się doświadczeniem z gatunku dość ciężkich. Niby było całkiem ładnie; niby próbowano zmieszać przygodę ze spiskami, zdradami, rzeczami nadprzyrodzonymi i pakietem dość ciekawych wynalazków, jednak na zbyt wielu polach roiło się od kiepskich pomysłów i nieprzemyślanych decyzji.
Poszczególne wątki kulały, a bohaterowie, w tym Leonardo (Tom Riley), w większości wydawali się wadliwi w stopniu uniemożliwiającym zaciekawienie ich losami. Do tego jeszcze gadano i gadano, a wszelkie knowania sprawiały wrażenie, delikatnie mówiąc, niezbyt dyskretnych. Na marginesie, wszystkie intrygi trochę by zyskały, gdyby do kompletu różnych nieścisłości historycznych dorzucić np. telegraf. Wyobraźcie sobie sytuację, w której bardzo, bardzo dłużące się rozmowy można by chociaż częściowo zastąpić tak poręcznymi wiadomościami, jak: "Zaraz cię zabiję!", albo "Chciałem uprzejmie poinformować, że mam romans z kochanką waszmości".
Jednocześnie dla porządku wypada zaznaczyć, że finał pozostawił nas z solidnym cliffhangerem. W końcu nie co dzień obserwuje się początek spisku Pazzich, Florencję stojącą w płomieniach i Leonarda z Wawrzyńcem (Elliot Cowan) w zakrystii, w której przecież ów ranny Medyceusz musiał się znaleźć. Chwilę wcześniej pożegnaliśmy też Juliana (Tom Bateman), o czym wspominam tylko dlatego, że był on jednym z nielicznych bohaterów, którego losy prowadzono z jakimkolwiek sensem. No dobrze, wystarczy już tych wspominek.
Zanim przyszło nam powrócić do Florencji w premierowym "The Blood of Man" na moment wybraliśmy się w nieodległą przyszłość. Ameryka Południowa, Leonardo oraz Riario (Blake Ritson) w jednej celi, a wszystko na chwilę przed przekonaniem się, jak różnorodne potrafią być obrzędy religijne.
Tymczasem kilka miesięcy wcześniej Da Vinci wciąż starał się uratować Wawrzyńca. Z kolei żona rannego Medyceusza, Clarice (Lara Pulver) robiła wszystko, aby uchronić córki i utrzymać władzę – zamieszki trwały przecież w najlepsze. Na dodatek już poza florencką zawieruchą spleciono losy Lucrezii (Laura Haddock), Riaria, Nica (Eros Vlahos) i Zoroastera (Gregg Chillin), co dla panny Donati i tego ostatniego skończyło się niezbyt przyjemną kąpielą.
Jak zwykle nieźle w tym odcinku wypadła warstwa wizualna – w tym odświeżona czołówka. Na dodatek tempo akcji wyraźnie przyspieszyło, a świetny występ zaliczyła Lara Pulver. Dobrze, że pojawiła się również odrobina konsekwencji – zobaczenie Wawrzyńca starającego się ukatrupić Leonarda na chwilę po transfuzji i przebudzeniu było całkiem satysfakcjonujące.
Jednak pomimo tych kilku zalet, to wciąż nie była udana premiera sezonu. Już nie chodzi o nieszczęsne przetoczenie krwi i zabawy owczymi jelitami, ale o fakt, że nawet do każdego z wymienionych powyżej plusów jest jakieś "ale". I tak południowoamerykańska klamra chwilowo wydaje się zbędnym dodatkiem – przecież to całkiem oczywiste, że obydwaj panowie wylądują na nowym kontynencie. Wspominana Lara Pulver była świetna, co nie przeszkodziło scenarzystom przypisać granej przez nią Clarice, chęć urwania tego i owego praktycznie każdemu, kto się nawinął.
Najbardziej problematyczne były jednak kończące odcinek cliffhangery, a szczególnie decyzja o wyrzuceniu za burtę wspomnianej już Lucrezii. Rozumiem, że chciano zachęcić wszystkich do powrotu przed ekrany w kolejnym tygodniu, tylko że w ten sposób jeszcze bardziej pogłębiono kłopot, jaki można mieć z panną Donati.
Po prostu skierowano uwagę na pytania, które zwyczajnie nie powinny się pojawiać. Jeśli uda jej się przeżyć, czy nie będzie to przypadkiem oznaczać, że najzwyczajniej w świecie jest niezniszczalna? Z drugiej strony, jeśli zginie, to po co było całe to zamieszanie w poprzedniej serii?
I między innymi z powodu tego typu wątpliwości, "Da Vinci's Demons" wciąż jest jak ta tania, bazarowa błyskotka. Niby się świeci, ale za każdym razem, gdy się jej dokładniej przyjrzeć, widać same skazy i niedoróbki. Owszem, może i chciałoby się czegoś więcej, jednak w tym momencie chyba nie ma już co na to liczyć.