"Girls" (3×12): Tonąc w morzu przeciętności
Nikodem Pankowiak
27 marca 2014, 12:29
Przeciętny. Tak jednym słowem można byłoby opisać 3. sezon "Girls". Przez większość czasu produkcja tonęła w morzu bylejakości i optymizmu nie budzi we mnie nawet tegoroczny finał, który zapowiada spore zmiany w życiu bohaterów. Spoilery.
Przeciętny. Tak jednym słowem można byłoby opisać 3. sezon "Girls". Przez większość czasu produkcja tonęła w morzu bylejakości i optymizmu nie budzi we mnie nawet tegoroczny finał, który zapowiada spore zmiany w życiu bohaterów. Spoilery.
Lena Dunham już dawno została okrzyknięta złotym dzieckiem Hollywood, a ja teraz zastanawiam się, czy aby na pewno zasłużyła na ten tytuł. Wszak czyż złote dziecko nie powinno być w stanie stworzyć czegoś, co będzie zachwycać widzów przez więcej niż 10 odcinków? "Girls" w 1. sezonie było czymś genialnym (a zarazem bardzo prostym). W drugim mieliśmy jeszcze sporo świetnych momentów, natomiast seria z numerem 3 wygląda jak zwykłe odcinanie kuponów od tego, co udało się zbudować dwa lata temu.
Finałowy, 12. odcinek sezonu jest dokładnie taki, jak jedenaście go poprzedzających. Zdarzają się momenty dobre, ale na większość prezentowanych na ekranie wydarzeń reagujemy już tylko ze wzruszeniem ramion. Bedelia prosi Jessę, by ta pomogła jej popełnić samobójstwo. Po chwili wahania Jessa oczywiście się zgadza, ale po pewnym czasie pojawia się problem… Większość z was już pewnie wie, o co chodzi, niezależnie od tego, czy widzieliście odcinek, czy nie. Jakoś zupełnie mnie ten wątek nie poruszył, może to dlatego, że w życiu Jessy zdarzyło się już wszystko i ciężko teraz zaskoczyć mnie czymkolwiek.
Na spory plus mogę zaliczyć to, jak zakończył się w tym sezonie wątek Shoshanny. Nawet jeśli można przyznać, że był przewidywalny (przecież prędzej niż później jej wielkie życiowe plany musiały zostać zrównane z ziemią), sceny z jej udziałem to najlepsze momenty tego odcinka – zwłaszcza ta, w której prosi Rayaa, by znowu byli razem.
Za to zupełnie nie dbam już o to, co dzieje się u Marnie – w tym odcinku była jeszcze ładniejsza niż zwykle, za to głupiutka jak zawsze. Kiedy przyznaje się Shosh do swojego romansu z Rayem, to wygląda bardziej na zwykłe wykreślenie jednej z pozycji na liście rzeczy do zrobienia, niż szczery żal czy zainteresowanie uczuciami koleżanki (przyjaciółki?). To zresztą niejedyny związek, w którym namieszała, by potem ze zdziwieniem odkrywać, że ludzie jej nie lubią.
No i na deser Hannah. Hannah, która otrzymuje list z wymarzonej uczelni z Iowa. W środku same dobre wieści, wprawiające w zachwyt rodziców i Marnie. Tylko Adam nie wydaje się szczęśliwy, choć to może dlatego, że dowiedział się o tym tuż przed swoim wielkim występem. Oczywiście jego ukochana myślała tylko o sobie i ani przez moment nie zastanawiała się, jak ta wiadomość może na niego wpłynąć. Oczywiście wszyscy Adama chwalą, ale ten wie swoje – jego debiut był do… No, sami wiecie. Tak swoją drogą, czy tylko moim zdaniem ten wątek z Broadwayem jest idiotyczny i zupełnie do "Girls" nie pasuje?
Lena w napisanym i wyreżyserowanym przez siebie odcinku zapowiada wielkie zmiany w życiu niektórych z bohaterów. Czy Hannah naprawdę opuści Nowy Jork? A może zostanie, żeby ratować swój związek z Adamem? Zaczynam łapać się na tym, że odpowiedzi obchodzą mnie coraz mniej. Nie wierzę już w to, że złote dziecko Hollywood uwiedzie mnie swoją historią. Teraz liczę już tylko na to, że "Girls" nie utonie w jeszcze większych głębinach przeciętności.