"Mad Men" (7×03): Bardzo dziwny poniedziałek
Marta Wawrzyn
4 maja 2014, 16:32
Najbardziej lubię te odcinki "Mad Men", w których rozkładanie emocji bohaterów na czynniki pierwsze wywołuje u mnie dyskomfort tak duży, że mam ochotę odwrócić oczy, byle tylko nie wiedzieć, co w nich siedzi. I to był właśnie taki odcinek. Uwaga na spoilery.
Najbardziej lubię te odcinki "Mad Men", w których rozkładanie emocji bohaterów na czynniki pierwsze wywołuje u mnie dyskomfort tak duży, że mam ochotę odwrócić oczy, byle tylko nie wiedzieć, co w nich siedzi. I to był właśnie taki odcinek. Uwaga na spoilery.
Od dawna nie było odcinka "Mad Men", który rzeczywiście by mnie zachwycił od początku do końca – aż do "Field Trip". W tym tygodniu znów nie mogłam się odkleić od ekranu, zagłębiając się coraz bardziej i bardziej w emocje bohaterów i niemal z zażenowaniem patrząc, jacy potrafią być malutcy. I oczywiście zastanawiając się, jak skończy się ten dziwny dzień Dona Drapera, który przyszedł do biura i został potraktowany jak intruz.
Wszystkie sceny w biurze to czysta perfekcja, to "Mad Men", które uwielbiam. To emocjonalna karuzela, ukryta w pozornym "nic się nie dzieje". Wierzcie lub nie, oglądam takie rzeczy z podobną niecierpliwością, z jaką niektórzy z nas śledzą thrillery.
Donald Draper mówi "OK"
Biurowy thriller zaczął się od tego, że Don Draper w końcu naprawdę postanowił wziąć się za siebie i poszedł do Rogera oznajmić, że chce wrócić do firmy. Roger się zgodził, ale nie widział potrzeby, żeby kogokolwiek z partnerów o tym informować. Efektem był bardzo dziwny poniedziałek – i dla Dona, i dla wszystkich ważnych ludzi w SC&P. Już sposób, w jaki kamera śledziła Drapera w drodze do własnego biura, które teraz zajmuje Lou Avery, mówił wszystko. Facet, który kiedyś był najważniejszym człowiekiem w agencji, szedł niepewnie, zdenerwowany i oszołomiony swoim powrotem.
A potem było tylko gorzej. Okazało się, że jest nieproszonym gościem, na którego jedni patrzyli z niesmakiem, a inni tylko ze zdziwieniem. Lou Avery z jednej strony potraktował go niemal jak trędowatego, z drugiej – był po prostu przerażony, że za chwilę straci pracę. Peggy przyszła wylać dawne żale – widać było, że wciąż jest wściekła na Dona za sprawę z The St. Joseph, za "zepsucie wszystkiego" i pewnie też za to, że Ted wylądował w Kalifornii (ona wciąż nie ma pojęcia, że Ted wyjechał na własne życzenie). Joan zachowała się jak bardzo ważna osoba, która przecież nie będzie przejmować się losem jakiegoś pojedynczego człowieka. Poziom dziwności momentami był nie do zniesienia.
A sam Don, choć jakoś trzymał fason, wyglądał jak skazaniec czekający na wyrok. Aż w końcu został uniewinniony – ale tylko dlatego, że wykupienie jego udziałów za dużo by kosztowało partnerów. W zamian podsunięto mu do podpisania absurdalny, upokarzający papier, który zakazuje mu picia w biurze i spotykania się sam na sam z klientami, a także praktycznie czyni Lou, tego pozbawionego wyobraźni nudziarza, jego szefem. Dorzucono mu jeszcze stare biuro Lane'a Pryce'a, co wystarczyło, żeby wyobraźnia widzów się rozhulała. Na forach już można znaleźć spekulacje, że kolejny facet w garniturze skończy w tym biurze marnie.
Don Draper powiedział "OK", Jimi Hendrix zaśpiewał "If 6 Was 9" – i tak ten rozdział się zamknął.
Grzeczni chłopcy mało piją
Główny bohater "Mad Men" przestał tkwić w stanie zawieszenia, ale jego sytuacja do różowych nie należy. Wystarczy jedno potknięcie, żeby stracił wszystko, również udziały. I uważam, że to potknięcie prędzej czy później mu się przytrafi. Owszem, teraz Don jest grzeczny, ograniczył nawet picie, ale czy to znaczy, że tak już zostanie? Szczerze w to wątpię. Tacy ludzie zawsze w końcu wracają do dawnych nawyków.
Zwłaszcza że jego małżeństwo już chyba możemy uznać za skończone. Megan została w Los Angeles, zraniona i wściekła, że mąż kompletnie jej nie zna i nawet nie próbował jej zaufać. Donowi chyba aż tak nie zależy, żeby ratować to, co zostało z tego związku. Odległość też robi swoje. Nie ma tu już czego zbierać, Draper to zepsuł na własne życzenie. Pytanie tylko, co w takim razie będzie miał w zamian. Bo przecież nie celibat, prawda?
Bardzo ważna kanapka
Zupełnie jak w dawnych sezonach "Mad Men", w "Field Trip" biurowy wątek Dona przeplatał się z wątkiem Betty zajmującej się dziećmi. Wydawało się, że pani Francis przez ostatnie sezony dała już radę dorosnąć i pogodzić się z tym, jak wygląda jej życie. To też próbowała wmówić koleżance, która zaczęła pracę w biurze.
Ale to nie do końca prawda. Owszem, ona wydaje się staromodna i konserwatywna – siedzi w domu, zajmuje się dziećmi, gotuje obiady mężowi, z którego jest bardzo dumna, i nie domaga się od życia więcej. Podczas wycieczki na farmę zdawała się dobrze bawić, czy to obgadując córkę farmera, czy odważnie jako jedyna z całej grupy próbując mleka prosto z wiadra. To był idealny dzień… aż Bobby go zupełnie zrujnował, wymieniając jej kanapkę na cukierki.
Taka mała, głupia rzecz, a dla Betty to powód do dąsów przez cały dzień. Kiedy oznajmiła wieczorem "Byłam głodna, ale teraz już nie jestem", można było odnieść wrażenie, że przenieśliśmy się kilka lat w przeszłość i znów mamy dawną Betty, tę małą dziewczynkę, okropną, bo szalenie nieszczęśliwą. Brakowało jeszcze tylko, żeby się rozpłakała.
Człowiek kontra komputer
W "Field Trip" znów kilka razy doszło do zderzenia starego świata, świata takich ludzi jak Don i Betty, z nowym światem, wypełnionym ludźmi, którzy lubią zmiany i potrafią z nich wycisnąć korzyści dla siebie. Pani Francis ewidentnie zazdrości koleżance, że znalazła nowy cel w życiu. I choć sama też by chciała coś takiego mieć, to jednak bardziej jej się nie chce. Od lat zajmuje się tylko dziećmi – i nawet jeśli rodzina często stanowi powód frustracji, to nie potrafi tego zmienić.
Don Draper z kolei stał się człowiekiem niepotrzebnym. Partnerzy w SC&P najchętniej by się go pozbyli, bo kosztuje za dużo. Czasy się zmieniły, teraz rządzą tacy jak Lou Avery, marni wyrobnicy, którzy utrzymują pewien stały, równy poziom. I ma to swoje zalety – owszem, skończyły się już czasy odbierania nagród Clio, ale skończyło się też biurowe pijaństwo, żenujące sytuacje z klientami i szukanie pana Drapera, który znów gdzieś wyszedł w środku dnia.
To, jak zmienia się myślenie, pokazują też kłótnie Jima i Harry'ego o komputer. Jest rok 1969, komputery mają gabaryty szaf i cudów jeszcze nie potrafią, a jednak panuje przekonanie, że te maszyny to przyszłość. W przeciwieństwie do kreatywnych geniuszy, którzy kojarzą się głównie ze zbyt wysokimi kosztami. Rozpoczyna się nowa, fascynująca epoka, której już nie będziemy śledzić razem z bohaterami "Mad Men".
I właśnie te zmiany, traktujące ich wszystkich tak, jak walec drogowy potraktowałby mrówkę, stanowią największą wartość ostatnich sezonów "Mad Men". A jeśli dodać do tego tak wysokie stawki, jak w "Field Trip", mamy wreszcie odcinek na dawnym, dobrym poziomie. W zeszłym roku narzekałam na "Mad Men", w tym roku narzekam na "Mad Men", ale te narzekania wynikają wyłącznie z tego, że jest to jeden z tych seriali, po których spodziewam się co tydzień, że będą wielkie. I w tym tygodniu tak właśnie było – patrzenie na faceta siedzącego w biurze dostarczyło mi więcej emocji, niż wszystkie thrillery świata.