Pazurkiem po ekranie #31: Podobno Bóg istnieje
Marta Wawrzyn
7 maja 2014, 20:42
Im bliżej końca sezonu, tym ciekawszy robi się krajobraz serialowy. Niespodzianki można znaleźć wszędzie, nawet na zaśnieżonym pustkowiu. Uwaga na spoilery z najnowszych odcinków "Fargo", "The Good Wife" i "Revenge". Jest też o programie Johna Olivera, ale tu nie bójcie się spoilerów.
Im bliżej końca sezonu, tym ciekawszy robi się krajobraz serialowy. Niespodzianki można znaleźć wszędzie, nawet na zaśnieżonym pustkowiu. Uwaga na spoilery z najnowszych odcinków "Fargo", "The Good Wife" i "Revenge". Jest też o programie Johna Olivera, ale tu nie bójcie się spoilerów.
Odbyłam ostatnio kolejną kłótnię o to, co lepsze: "True Detective" czy "Fargo". Dziś bym pewnie jeszcze głosowała na "True Detective", ale za miesiąc – kto wie? Bo pal licho powrót Jacka Bauera, pal licho "Mad Men" i "Grę o tron", moim największym hitem tego tygodnia znów jest "Fargo".
Za wszystko, bo wszystko było przecudnej urody. Ale najbardziej za to, jak zgrabnie świat serialowy skrzyżował się ze światem z filmu za pomocą jednej małej walizki pełnej kasy, którą niegdyś zakopał przy płocie Steve Buscemi. Walizka okazała się kluczowa, bo uczyniła fajtłapowatego Stavrosa królem. Na dodatek ten biedny bogaty głupek wyobraził sobie, że to dar od Boga i stał się człowiekiem wielkiej wiary.
Cóż to za fantastyczna ironia losu, że teraz nie Bóg, a sam szatan w osobie fałszywego pastora Franka Petersona, powoli doprowadza go do szaleństwa, zsyłając na niego plagi rodem ze starotestamentowych opowieści. I spogląda z góry, niczym wszechmogący, planując następny krok.
Billy Bob Thornton to aktorski geniusz, nie mam co do tego wątpliwości. Ale Martin Freeman oczywiście mu nie ustępuje, w końcu kto by lepiej zagrał ciamajdę, który w podbramkowych sytuacjach myśli jak drobny cwaniaczek? Wciąż się uśmiecham, przypominając sobie scenę z aresztowaniem. W ta w celi była jeszcze lepsza! Prawda?
Tymczasem w Chicago w Diane Lockhart wstąpił duch…
…ale nie święty, tylko Willa Gardnera. Choć to był jeden ze słabszych w tym sezonie odcinków "The Good Wife", kilka perełek i tak się znalazło. Przede wszystkim uwielbiam tę nową Diane, z duchem w środku. Zawsze ją uwielbiałam i chciałam, żeby pokazała wreszcie pełnię swoich możliwości. Teraz wreszcie zachowuje się jak prawdziwa twardzielka – liczę na to, że się nie zmieni i że jeszcze przed końcem sezonu rozprawi się krwawo ze spiskowcami.
Finn po raz kolejny udowodnił, że został stworzony po to, abyśmy go lubili. I ja nie mam nic przeciwko temu, lubię go, chcę go lubić i liczę, że będzie go jeszcze więcej w serialu. Za to ten nowy amant Alicii… ech, szkoda gadać. I nie chodzi mi wcale o to, żeby ona siedziała pogrążona w żałobie, ten gość po prostu wygląda na średnio interesującą postać. Może się mylę, może to tylko pierwsze wrażenie, ale coś mi tu zazgrzytało. Jak gdyby ktoś próbował na siłę wcisnąć do serialu wątek zalatujący komedią romantyczną.
Udało się za to trafić scenarzystom w samo sedno, kiedy kazali Alicii powiedzieć, że śmierć Willa to coś nierealnego. "Jakby wciąż tu był. Albo jakby nigdy go nie było". To rzeczywiście koszmar, ten moment, kiedy po stracie kogoś bliskiego uświadamiamy sobie, że właściwie wszystko jest po staremu. Że zmieniło się wszystko, a jednak nie zmieniło się nic. Jakby on wciąż tu był albo jakby nigdy go w ogóle nie było. Nie ma bólu, nie ma płaczu, jest ciąg dalszy. Takie rzeczy tak trafnie w dwóch krótkich zdaniach potrafi przekazać tylko "The Good Wife".
W Hamptons zakuli w kajdany Conrada Graysona
Wreszcie, wreszcie, wreszcie! Nie żeby mnie to jeszcze obchodziło – ale wreszcie. Serial o zemście Emily Thorne ma sens tylko wtedy, kiedy dzieje się coś, co widza choć trochę porusza. Tym czymś nie są romanse Jacka, wielokąty miłosne z Emily w środku ani króliki wyciągane co jakiś czas z kapelusza. Tym czymś jest tytułowa zemsta. Niech wreszcie się dokona, żebyśmy mogli zgasić światło i wyjść. Bardzo pięknie proszę.
Moim nowym ulubieńcem został…
….John Oliver, który od dwóch tygodni w HBO prowadzi w niedzielne wieczory program "Last Week Tonight with John Oliver", udowadniając, że ostry dowcip, brytyjski akcent i nonszalancko rzucane fucki potrafią uczynić cuda. Takie rzeczy tylko w kablówce! Bo wyobraźcie sobie, że w pierwszym tygodniu Oliver wkurzył hipsterów z Oregonu, nazywając ich nie raz, nie dwa, a kilka razy – i to tak dosadnie, żeby na pewno zrozumieli – pieprzonymi idiotami.
Drugi odcinek w większości poświęcony został karze śmierci. I było tak dziwnie, jak to tylko możliwe, bo gospodarz zmiksował najpoważniejszy możliwy temat z rzeczami, których zwykle z karą śmierci nie zestawiamy, takimi jak McRib czy wideo ze malutkim chomiczkiem jedzącym malutkie burrito. Efekt był taki, że widzowie – zakładam, że nie tylko ja – rechotali głośno, słuchając, jak facet opowiada o karze śmierci. Takie rzeczy tylko w kablówce.
A co Wy widzieliście w tym tygodniu? Piszcie w komentarzach, tweetujcie i obserwujcie mnie, a także Serialową na Twitterze, bo to właśnie tam mamy zwyczaj prawie na żywo pisać o tym, co oglądamy. Jeśli też coś fajnego oglądacie i chcecie podzielić się tym z nami, używajcie w tweetach hashtagu #serialowa. My Wasze wpisy odnajdziemy i oczywiście na nie odpowiemy.
I pamiętajcie – widzimy się za tydzień. W tym samym miejscu, o tej samej porze.